
Bohaterkami „Krawędzi” nie są kobiety, ale ich ciała. I wcale, ale to zupełnie wcale, ciało nie oznacza, jak nam się czytelnikom i mężczyznom wydaje, zmysłowości. Wprost przeciwnie: Yuknavitch pisze o cielesności okrutnej, ba, mięsnej. Jest to proza surrealistyczna i niespodziewana, taka wobec której czytelnik pozostaje bezradny.
Pozostaje długo jak dobra krew w ustach. Być może nawet pogrążałaby w mroku, gdyby nie ten jeden, ów świetlisty fragment. Ostatni krótki akapit, w którym kwitnie życie:
Mają szesnaście lat i wirują, dłonie wirują i dłonie trzymają się za nadgarstki szesnastoletnie i wirowanie, w kółko i w kółko i tańczą ich stopy na piasku w koło, w koło na krawędzi morskiej piany i tańczą i wirują szesnastoletnie (…)
I uważam, że to jest absolutnie piękne.
(tłum. Kaja Gucio)