
Pociągający jest „Jezus Niechrystus”. Zamiast homiletycznych okrągłych słów, prowadzi logiczny wywód, który nasze wyobrażenia o Jezusie z Nazaretu może – raz, dwa – rozsadzić. Augustyniak trafia w czas niepewności i nawet nie chodzi o zarazę, ale o całkowite rozczarowanie kościołem. Kościół zaczyna być – nie tylko w moich oczach – świadectwem niepowodzenia misji Jezusa. Jeśli kościół wygląda tak, to czy w jego wnętrzu może istnieć prawda?
Ktoś w recenzji napisał o potrzebie nowej katolickiej apologii w odpowiedzi na głos Augustyniaka. Tylko kto ją ma w polskim kościele napisać? Teologia jest tutaj dziedziną umarłą i opapieżoną, wbrew temu co mówi karykatura ministra oświaty. Cytowanie papieżopolaka dawno nie wystarcza, jeśli nie ma się żadnych innych głębszych przemyśleń (papieżopolak też – jak się okazuje – nie ma nic właściwie do powiedzenia). Jeśli wszystkiego, co o Bogu się mówi, nie weźmie się w nawias i nie odkryje na nowo, próżne jest wołanie o obronę Chrystusa. Biskupi, przewidując nadchodzącą przyszłość, rzucili się popełniać siedem grzechów głównych, póki jeszcze jest na to czas. Konserwatystom wystarczy tak jak jest: ich wiary nic nie zachwieje, żyją w świecie wojny dobra i zła, i zdaje im się, że są po stronie dobra.
W ten świat, w czas zarazy, wstępuje Jezus, jakim go widzi Augustyniak. Jezus jak tańczący Dionizos, prorok Życia. Więcej, dodaje autor, Jezus jak śpiewający Lennon. (Dawno temu – przypominam sobie – ojciec Hryniewicz odczytywał ostatnie teksty Stachury jako teksty prorockie).
Tak, bywa przekonywujący autor „Jezusa Niechrystusa”: gdy sięga po teksty Mistrza Eckharta lub gdy oczyszcza skrupulatnie ewangeliczne teksty z komentarzy, doszukując się wypowiedzi prawdziwych (znów, to samo czynił Hryniewicz!)
Ale im bardziej Jezus jawi się dionizyjski, im bardziej Boga zastępuje nieokreślone Życie (a o Życiu i jego sile można pisać tysiące banałów), tym większą mam ochotę stanąć przy Chrystusie. Wbrew logice, wbrew rozsądkowi, zaryzykować wiarę. Wiara rodząca się z przekory.