
Dzikie Pola zaczynają się gdzieś za Mińskiem. To wtedy zaczynam sunąć prawie po poboczu, gdy kolejne wuesi i elbei wyprzedzają setką prosto w światła białoruskich tirów. Nizina stąd ciągnie się aż po Ural, usiana niezliczonymi orłami z napisami aka albo eneszet, niezliczonymi powypadkowymi krzyżami, pamiątkami po husarzach drogi krajowej nr 2 i ich przypadkowych ofiarach, nizina polskości. Nigdzie tak bardzo nie czujesz, że Polska to Wschód, przedsionek stepów.
A jeszcze pnie, wszędzie pnie, ślady wyrąbanych drzew, aby do końca nizinę uczynić nieskończenie płaską. Ten łysy kościół, który wyrasta z parkingu, wieczorem odnajdę jego zadrzewione zdjęcie.
Zresztą pojawia się taki moment, w którym myślę, że pomyliłem drogi, że za daleko w step, że gdzieś niezauważenie musiałem przejechać most na Bugu i następny na Wołdze, i oto Turkmenistan: z przydrożnych krzewów wyłania się złoty ułan. Złoty środkowoazjatycki ułan na dalekim Mazowszu, między Koroną a Wielkim Księstwem.
Na końcu jest miasto obsiadłe wokół szpitala. Być może jest w nim coś jeszcze – nie sprawdzam – oprócz szarej bryły, do której ogonek w oczekiwaniu na zastrzyk: cudowny eliksir, żeby stąd wyjechać, żeby na to nie patrzeć.