
Nie wiem skąd wziął się „Belfast”. Prawdopodobnie była to książka wyświetlona, aby dostosować się do dziwnych upodobań kupującego, to jest mnie. Akurat był tydzień z pierwszym marca, uznawanym za święto tzw. żołnierzy wyklętych bezkrytycznie czczonych przez obecną władzę (tudzież dużą część opozycji) mimo dokonywanych mordów, wojennej demoralizacji i kultu przemocy. Wymazuje się ofiary z białoruskich wiosek, pogromy ocalonych z Szoah – tak zwanych wyklętych maluje się na murach i wciska dzieciom w szkole. Ich gloryfikacja, gloryfikacja ich antykomunizmu usprawiedliwiającego wszystko (a wszystko znaczy wszystko) jest w gruncie rzeczy drugą stroną tego samego medalu, co hodowanie Greniuchów i tym podobnych (skrajny antykomunizm znajduje przecież najlepszy wyraz w równym marszu walońskiej dywizji).
Ja też w późnopodstawówkowych albo wczesnolicealnych czasach czciłem żołnierzy wyklętych: walczyli z brytyjskim okupantem i cierpieli tortury w więzieniach pani Thatcher. W długim łańcuchu cierpień Irlandczyków – od Cromwella przez zarazę kartoflaną – stanowili ostatnie ogniwo. – IRA – pisałem z szacunkiem w wieku, w którym każdy potrzebuje wzniosłych celów i romantycznych wizji (czy będzie to mordowanie mieszkańców białowieskiej wioski czy wysadzanie przez katolickich terrorystów protestanckich sąsiadów).
O tych żołnierzach wyklętych po obu stronach irlandzkiego konfliktu, który namacalny jest również fizycznie poprzez interfejs, linię murów, bram i podwórzy dzielących miasto, pisze Aleksandra Łojek.
Na przykład taka sprawa dotycząca przywódcy grupy rzeźników z Shankill, odpowiedzialnej za dziesiątki zamęczonych wymyślnymi torturami a następnie zabitych ofiar. W 2013 roku mieszkańcy jednej z dzielnic Belfastu zaproponowali, by nazwać jego imieniem park… dla dzieci (s. 136). Nasze dyskusje o powojennych bandach przygasają nieco. Tutaj wszystko jest jeszcze świeże, mordercy – wypuszczeni na mocy porozumień pokojowych – i niedoszłe ofiary poruszają się po jednym mieście, udając – dla własnego bezpieczeństwa – że siebie nie znają.
Historia jest czymś żywym – może do tej żywotności dążymy właśnie u nas? – dbają o nią kółka historyczne. Opowiada autorka (s. 24):
Kółko historyczne dba o pamięć. Dba o to, by mieszkańcy nie zapomnieli o swojej przeszłości (…) dostaje wsparcie finansowe od państwa na różne projekty (…) pomaga, wspiera, pilnuje porządku. Zaprowadza porządek, kiedy trzeba. Kółko historyczne jest w centrum wszystkiego. To sól tej ziemi. Stąd wszystko wychodzi i tu wszystko przychodzi (…) Kółko historyczne to byli i być może obecni (tego nikt nie potwierdzi) członkowie organizacji paramilitarnych.
Cicha dyktatura kółek historycznych. Dyktatura historii, której nie da się zagrzebać.
Książka ma sześć lat. W tym czasie Wielka Brytania zdołała odejść z Unii Europejskiej tak hojnie finansującej proces pokojowy (a zapewne także miejscowe projekty kółek historycznych). 4 marca, wczoraj, czytam w „Guardianie” o lojalistycznych organizacjach paramilitarnych, które wycofują – wobec Brexitu – poparcie dla porozumień wielkopiątkowych. Historia czyści karabiny.