
„Bestiariusz nowohucki” to ostateczne pokonanie Miasta-Masy-Maszyny.
Pierwsze skojarzenie, jakie się nasuwa pochodzi z odłożonego świeżo na półkę „Upiora” Łukasza Kozaka. Przez całe Oświecenie starano się wytłumić ludowy irracjonalizm, wyśmiać – w imię rozumu – przekonania o upiorach i widmach, tudzież praktyki, takie jak wykopywanie trupów i odkrajanie im głów. Romantyzm przywraca upiora, niwecząc wszystkie wysiłki i wyśmiewając racjonalistów.
Podobne do oświeceniowych były marzenia awangardy, futurystów i socrealizmu o maszynie, ody do fabryk wyzbytych z przesądu, gdzie ludzie poruszają się w robotycznym tańcu, budów nowych miast o liniach prostych ulic. Nieustające święto triumfującego rozumu i materii. Z tego wyrasta Nowa Huta. Opowieści Elżbiety Łapczyńskiej pełnią taką samą rolę (w tej analogii) jak Mickiewicz: przywracają do łask irracjonalizm, odkopują upiory, nadają nieludzkiemu miastu ludową opowieść. „Bestiariusz” przypomina więc opowieści, które zbierał Kolberg, tyle że tamte dotyczyły wsi, a te dotyczą przemysłowego miasta. Może za tysiąc lat różnice w legendach będą nie do rozpoznania?
Sprawdzam socrealistyczną poezję o Nowej Hucie. Wiersz „Wiosna” Woroszylskiego jakby przeczuwał już pojawiającą się upiorność miasta: I oto w podkrakowską ziemię / nie istniejący jeszcze gmach / fundament wpuszcza jak korzenie (to oczywiście są splątane, dusicielskie korzenie, które prowadzą do czyśćca albo i do piekła).
Niesamowita jest ta proza z różowego tomiku, nawet nie umiem jej do niczego porównać. Używa języka technicznego – czasem trzeba powoli ją gryźć – i przemienia go w fantasmagorię. Obrazy zostają przed oczami jak w jakimś dystopijnym komiksie: kobiety jedzą chleb z arszenikiem, łysy mężczyzna, który się odwraca jest Mistrzem Śmierci.