
Domyślacie się zapewne, co mnie skusiło, pominąwszy zachęcająca okładkę (projektu Bartosza Szymkiewicza). Koniec świata. Znowu koniec świata, kolejny w tym roku, w którym czytanie o końcu świata jest jak najbardziej na czasie. Koniec świata – rzekłbym – jest trendy.
Fragment o nim nie zawodzi. Nie mówimy oczywiście o eschatologii, jest to kieszonkowy koniec świata, taki, na który możemy się natknąć nagle i boleśnie. Znajduje się gdzieś w połowie książki i jest to proza wyrazista, mocna. Esencja, która nadaje się do cytowania w całości lub – jak poniżej – we fragmencie:
Wszystko, co zdarza się innym, nie zdarza się nam. A czasem się zdarza. Samoloty spadają, samochody wjeżdżają w ludzi na pasach, a ktoś, kogo kocham, zakochuje się w kimś innym (s. 59).
A czasem się zdarza – to jest wnętrze lęku. Jak byłem dzieckiem połykałem małe przedmioty. Znaczy się żadnego nie połknąłem, ale pamiętam jak siedzę w pokoju w R. i przyglądam się plastikowym – wielkości zapałek – literkom i cyferkom, a potem wybiegam z histerią, że kilka połknąłem i że zaraz umrę. Żyję do dziś i dalej połykam literki, teraz pewnie bardziej w przenośni.
Po wnętrzu lęku oprowadza nas, którzy go (wciąż albo już albo jeszcze) nie odczuwamy, główna bohaterka. Fabuła rwie się i faluje jak przestrzeń doświadczana w ataku paniki. „Koniec świata, umyj okna” jest w tych fragmentach przejmujący.
A jednak, gdy bohaterka wyrusza do Indii (?), przestaję współodczuwać. Motyw orientalnej podróży i takiegoż romansu jest jak zdjęcie zachodu słońca nad morzem. Czyżby zwiodła mnie literatura, dałem się unieść konwencji?