
Próbuję sobie wyobrazić powieściową Sitkę, byłem tam zresztą kiedyś palcem, ale za nic mi nie wychodzi. Na zdjęciach jest mały rybacki port w zatoczce z kopułą cerkwi a nie parumilionowa metropolia. Lepiej Norylsk. Norylsk też jest polarny, też jest zimny i mglisty, i też ma w sobie tego środkowoeuropejskiego ducha bałaganu jak stolica okręgu żydowskiego na Alasce. Nalewki przeniesione pod koło podbiegunowe – tak sobie ją wyobrażam teraz: szary beton i śnieg.
Jedyny Żyd na Alasce to do tej pory był doktor Fleischman, wiecznie niezadowolony, że musi mieszkać w dziurze na prowincji. Trzy miliony, albo i więcej, Żydów, do tego trzeba większej wyobraźni. Chabon niewątpliwie ją posiada. Zaskakujący „Związek Żydowskich Policjantów” jest pod każdym względem wyborny: i jako kryminał, i jako political-fiction. Jest jeszcze coś: rytm języka. Krótkie hipnotyzujące zdania. Mówi, pyta, woła.
Landsman, główny bohater, jest zgorzkniały jak przystało na czarny kryminał, reszta charakterystyki też się zgadza: dużo pije i ma kłopoty rodzinne. Prócz tego jednak jest melancholikiem, o melancholii tak ujmującej jakby pochodził z Lublina (zresztą wszyscy bohaterowie są z naszych okolic).
Gdzieś w połowie – trudno pisać o kryminałach, żeby niczego nie zdradzić – orientuję się, że znów kres czasów. Co zacznę czytać w dwa tysiące dwudziestym, cholera, zaraz na niego natrafiam. Ogólnie sytuacja przed kresem jest niepewna, i w Sitce, i u nas teraz.
Cuda niczego nie dowodzą, proszę pana, chyba że ludziom, których wiarę można kupić za bezcen (s. 163) – mówi miejscowy rabin i przy okazji szef gangu. I jest to jeden z wielu cytatów, które z książki Chabona chciałbym zapamiętać.
(tłum. Barbara Kopeć-Umiastowska)