
(Właściwie to ten dziennik przestaje być dziennikiem zarazy. Zaraza oczywiście trwa, ale życie ulega ciągłej przemianie. Nastaje upał. Kampania wyborcza staje się kampanią nienawiści).
Czwartek
W dzień Bożego Ciała stado szpaków napadło na dom boży.
Płatki poranne już ciemniały na chodniku.
Z rzeczy zmysłowych pozostawały nam jedynie truskawki.
Piątek
Poprosiłem, żebyś kupiła łubiny na hali. Łubiny, późny czerwiec, kadzidło w kościele.
Co pół minuty woła megafon – tęskniliśmy za wami. Odpowiadam mu, że ja ani trochę, ale co może usłyszeć ów wewnętrzny głos galerii Młociny.
Trzmiele z Żoliborza Egzaltowanego, notuję, są ruchliwsze od dzieci.
Sobota
Z wielkich odkryć geograficznych czasu zarazy jest ta znikająca wyspa. Za każdym razem przybiera inny kształt wody i piasku. (O tej wyspie „Nad Wisłą„).
Ksiądz wieczorny proboszcz po dwóch tygodniach oświadczył, że zaraza trwa jeszcze, gorliwie uprzednio ogłosiwszy jej koniec.
Otwarcie granic, film z nocy. Ludzie biegną, a więc już teraz można uciec stąd. O czym marzę.
Niedziela
Przy wyjeździe z Pobożna, miasta Schwulenfrei, wisi plakat jednego z kandydatów. Ktoś mu na czole czerwoną farbą wypisał LGBT. Farba rozlała się i odczytałem JUDE.
Poniedziałek
Od marca pierwszy raz wsiadłem do autobusu. Uczyłem się jak zakupić bilet. Poszedłem po kawę: kawiarniani wrócili. Spryskałem się obficie płynem do dezynfekcji.
(Tutaj kończą się więc kroniki zarazy, a powraca zwyczajny dziennik. Zapisuję te zdania tak samo jak tamte pierwsze, wychodząc z urzędu w słoneczne popołudnie. Dziecko pojechało do babci, A. pracuje nadal w domu, ja od ósmej do szesnastej stukam palcami w urzędzie, przebukowałem bilety do Luny. C. w Madrycie też niezdalna, M. zaczyna egzaminy. Czy wierzę jeszcze w dziennik?)