Piątek 50
Kiedy zjedliśmy naleśniki (chrupkie i miękkie, te z poprawionego przepisu), wstałem i powiedziałem: jedziemy. Dziecko zaprotestowało, odwykłe od powietrza. A więc – jak to się skończy – będzie jednak tak: pozostaniemy wygodnie schowani za naszymi drzwiami.
Nie powiedziałem nic o niewypowiadalnej tęsknocie, bo z definicji nie da się o niej powiedzieć. Ani też o małych radościach, które tak doceniałem kiedyś w swoich zapiskach. Dopiero później, w ogrodzie, przyszedł mi na myśl Jarosław i jedno słowo na opisanie tego wszystkiego: sérénité.
Maleńkie podróże
Najpierw niech będzie sakura. Majowy odcień zieleni, intensywna żółć mleczy, obsypane sady, nieważne – jabłka czy wiśnie.
Wsie na Nizinie jakby nic się nie działo. Z podziemi ciemne kopce kretów. Matki Boskie do majówek. Ci, którzy mieszkali tu dawniej, zawsze mieli łódź.
Przelot sześciu łabędzi nad jeziorem. Ciężkie uderzenia skrzydeł. Krzyki zaniepokojonej sójki, gdy wpatrujemy się w koronę jej drzewa.
Taniec pałacowych puttów.
Czas martwych natur. Spękana ziemia po odpływie, który już dawno: rzeka nie wraca. Małż. Nie wiedziałem, że będę zbierał muszle wielkości tych znad Oceanu.
Ten strumyk w zieleni, który nazywają kanałem. Ulica nad jego brzegiem – Wenecka.