[Film przedstawia pięciu mężczyzn,
środkowy w różowej czapeczce.
Zawzięcie podpisują na stole jakieś papiery.
Z tyłu flagi biało-czerwone i też rządek
mężczyzn, jedna kobieta.
Chór nieśpiesznie śpiewa „Boże, coś Polskę”.]
Ta podróż była potrzebna, żeby dokończyć dziennik Plath. Wszystko inne to, mam nadzieję, literacka fikcja.
Krukowaci gromadzili się pod drzwiami w swoich śmiesznych czapeczkach bez dzwonków, lecz z pomponikami. Brzuchaci, nienawykli do pracy. Paru się wyróżniało, tacy fioletowawi, gatunek rzadszy: episcopus.
Ten jeden, chwilę wcześniej zwyczajny, przybiegł przebrany: piękne czerwone guziczki (wiem, że liczy się odcień, ale nie miałem pantonetki) i takaż lamówka, misterna robota.
Pauza. Księgarnia przy katedrze: „Nadchodzi kres (zawiera praktyczne porady jak przetrwać w czasach ostatecznych)”.
Dziewczętami i chłopiętami dyrygował okrąglutki krukowaty, nieco ponadnormatywnie entuzjastyczny, śniady, widać słońce Italii. Moi są – mówił i chwalił, że jeden to już na olimpiadzie teologicznej tentegowany. Dziewczęta i chłopięta trzymały wycięte z kartonu literki. Wycinałem takie w klasie pani Minczenko: trzeba było wyciąć POKÓJ a mi wyszło lustrzane odbicie JÓKOP i zaraz upadł ludowy reżim. Ten najnowszy również lubuje się w literkach.
Truchło generała Franco czułoby się jak w domu. Spleśniałe ściany, chór śpiewa Christus Vincit, gdy wchodzi gość, ten, co będzie opowiadał o drzewach, dendrolog jeden. Krukowaci marzną od długich przemów. Alkazar nigdy niezdobyty.
Przepuszczają mnie jednak, choć nie mam specjalnej błyszczącej legitymacji, do pałacu. Tam siostry podają tatarowe tartinki: czym się żywią kruki.
Jeszcze chwila na zachwyt architekturą. Powrotny.
(Ksawera) Mknące osiedle świeżo po deszczu. Małe bloki z szarej wielkiej płyty: późny Gierek, wczesny Jaruzelski. Gdzieś w głębi niebieski sygnał reanimacji.