
W książce Julii Boyd tak naprawdę nie działo się nic strasznego. Żadnej gwałtownej rewolucji, ot, więcej mundurów na ulicach, więcej flag, coraz mniej żydowskich sklepików. Ale nadal można pójść na Szekspira, zachwycić się Wagnerem, kibicować naszym. Nic strasznego. Całkiem zwyczajne życie.
Marian Turski, który mówi o Bayerisches Viertel, Bawarskiej Dzielnicy. Trzy przystanki od Kudammu, ogrodu zoologicznego. Jakże słusznie odczytuje go dzisiejsza władza, biorąc słowa do siebie. U nas nic strasznego. Całkiem zwyczajne życie.
To, które obserwuje ze swojego okna. Przejeżdżają autobusy. Maszeruje orkiestra. Dzwony ogłaszają zwiastowanie. Stajemy się takim małym Nigdzie. Tyle tych autorytarnych państewek, że można się pomylić, które, jakie, to.
Lutowe słońce wstaje bardzo ładnie. Niebo jest bezchmurne. Do nieszczęść dochodzi się zwykle drobnymi krokami. Żyliśmy więc we śnie, który był snem garstki, ich spełnionym marzeniem, geograficzną wizją, gdzie powinniśmy leżeć. Pora się obudzić. Oni potrafią przezwyciężyć bezrobocie, potrafią zagrać na godności narodowej. Po co nam sen. Wieje wiatr od wschodu.
Sędziów (sędziowie to początek) chwyci się za gardło.
Specjalny instytut będzie propagował Wielką Polskę.
A potem całkiem serio: Idea polskiej bomby atomowej jest pomysłem nie tylko na bardzo możliwe niepokoje nieodległej przyszłości, ale wręcz – na przełamanie fatalizmu ostatnich 300 lat.
Lej, który pozostanie nadal będą nazywać Polską. Ze specjalnego podestu delegacje zagraniczne będą rzucać wieńce. Być może ktoś wyciągnie z tej historii jakąś naukę. My już nie.