
Gdybyśmy „Zimną wojnę” oglądali w kinie, to byłby przepiękny film, prawdziwa uczta dla oczu (zresztą uszu też). Prawie dokładnie rok temu, w Sylwestra roku osiemnastego, podziwialiśmy „Romę”, główną konkurentkę obrazu Pawlikowskiego. Wtedy jeszcze trzymaliśmy się ortodoksyjnych zasad mówiących, że filmy kinowe liczą się wyłącznie, gdy ogląda się je na dużym ekranie.
„Romę” i „Zimną wojnę” łączą czarno-białe zdjęcia i podobna estetyka. Niestety, choć w dziedzinie estetyzacji rywalizację wygrywa „Zimna wojna”, jednak to „Roma”, ma bardziej przekonujący widza scenariusz. Tutaj wszystko jest wizualnie zachwycające: kadrami można tapetować ściany fejsbuka, ale ma się wrażenie, że to czysta forma, czysta sztuka, która nie potrafi poruszyć. Forma, która nie wywołuje żadnych emocji dla filmu to pułapka.
Oczywiście jako były etnograf odnajduję, zwłaszcza w pierwszych scenach, smaczne kąski: rozszyfrowuję w postaciach granych przez Kota i Kuleszę, Tadeusza Sygietyńskiego i Mirę Zimińską; z ciekawością oglądam jak prawdziwa muzyka ludowa ulega przekształceniu w folklorystyczny produkt. Wszystko to jest podane z pedantyczną dbałością o najmniejszy detal.
To było nudne – mówi A. na koniec i chyba nie mam lepszego podsumowania.
(ocena A.: 3,5 / ocena moja: 2,5)