(Egon Schiele, Jesienne słońce I, 1912, kol. pryw., źródło: wikiart.org)
To nie był Kamień – napisała K. Data jednak inna. Być może miała rację. Poznać A. odjeżdżałem z Cisnej.
Od paru dni przetrząsałem zdjęcia. Dużo mniej ich było niż sądziłem: pojedyncze. Studiowałem genealogię relacji: skąd się ludzie biorą w naszym życiu? Skąd się biorą ważni ludzie w naszym życiu?
Nadpływa Humbert Humbert i przynosi deszcz. Na miasto i na mnie spada mgła. To przez to, że nie jesz słodyczy – stwierdza A. To przez te zdjęcia. To, że się oddalamy.
Mówi urzędniczka: dwadzieścia osiem lat tu pracuję, achu, achu i do piachu.
Wieczorem świecąc latarką poszukujemy z Dzieckiem kasztanów. Ten stary rząd drzew na osiedlu Żoliborz Egzaltowany. Mamy aureole i dziewięć brązowych kulek w kieszeni.
(Z dedykacją, której nie wypowiem) Kolejny wieczór to jest chyba ten dwadzieścia lat później. Panny i chłopcy w pierwszych swetrach przechadzają się po Pasażu Wielkich Lamp. Przyglądam się im, obcym, podobnym do tych wszystkich, którzy stali się obcymi: minęło tyle czasu. Może gdzieś są tutaj?
Nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale dnie mijały jeden za drugim, a potem minęło [dwadzieścia] lat i wszystko minęło, i ja minąłem (F. Scott Fitzgerald, „Odwiedziny w Babilonie”)
Całe to pisanie, to próba udowodnienia samemu sobie, że miało sens.
Jesienne słońce jak z Schielego. Nawet grzyby na hali żółte. Warto kupić, usmażyć na maśle [żółtym! – przypis Dz.U.] – mówi sprzedawca mięsa, który w tę sobotę zamienił się w sprzedawcę maślaków.
O ile łatwiej byłoby nie mieć sceptycznego mózgu, tylko taki jak kiedyś, dwadzieścia lat temu, łatwo-wierny. Czytałem ostatnio o urzędniku, który prawie w ogóle nie miał mózgu i nie przeszkadzało mu to w niczym.