Coraz głębiej w Mazowsze. Równina niezmiennie. Wyprzedzają na trzeciego. Kilometry kurzych ferm. Gdzieś wysoko odlatujący klucz. Miasta, o których nie miałem pojęcia. Chmury ptasiego guana.
W sercu kurzego zagłębia stoi modrzewiowy dworek. Ze ścian spoglądają malowani i czarno-biali, rudy kot nie wstaje ze swojej poduszki, jakby od niechcenia – przy drzwiach – tabliczka z wywieszonymi orderami przodka. Przodek mieszka za kaflowym piecem i woła Radamsa! Pani, która podaje kompot, jest szlachcianką, jedną z portretów.
Wychodzę z pokoju w wilgotny poranek – kurza chmura już jest – i natykam się na trawniku na kozę, która właśnie sika na zroszoną trawę. Koza jest jedna, poza tym pies, kot, trzy kaczki, które ktoś z nas, miastowych, nazwie gęśmi. Rzeka, która przepływa obok ma za dużo spółgłosek.
Ścieżkę ekologiczną ozdabiają gipsowe zwierzęta. Lis jest naturalnej wielkości, ale już kleszcz powiększony kilkadziesiąt razy. Tabliczki informują o monitoringu, ale nigdzie nie widać kamer. Mży na nas. Dzieci wspinają się po gipsie (nie wolno).
Kiedyś chodziliśmy po górach. Ja przestałem wcześniej, bo A. nie chciała, ale zawsze wracamy do tych gór. Teraz wieczorem, kiedy dzieci śpią, też. Co do dat nie ma pewności. Burza na Kamieniu i nocleg w Kątach, kiedy? Jechałeś poznać A. – przypomina K. Myślałem, że to wrzesień, a to jednak lipiec. Najważniejsze lato, dziewiętnaście lat temu. Kiedy zasypiam, tęsknię za tymi górami.
Ostatni raz na grzybach byłem za to dwadzieścia trzy lata temu: pod koniec czerwca. Tydzień później umarła prababcia. Ciągle grzebię w tej ściółce z pamiątkowych fotografii i zamazanych wspomnień. Nazwy miejsc bardzo szybko znikają. Tam, gdzie byliśmy, którędy szliśmy. Wrócę i poszukam w albumach, czy coś jest z epoki niecyfrowej.
Literatura: jedyne, co nas może uratować przed amnezją.