(Szkic sytuacyjny jednego z ataków Bundy’ego (także murderabilium), źródło: https://kingcountynews.files.wordpress.com)
Tuż po obejrzeniu serialu, przeczytałem gdzieś w sieci informację, że Netflix sugeruje nieoglądanie go w pojedynkę. Trochę się nie dziwię, zważywszy, że po odcinkach chodziliśmy sprawdzać drzwi, czy zamknięte.
Jeśli coś można by określić jako klasyczne murderabilium – takiej nazwy używa czytany w styczniu komiks – to z pewnością są nim rozmowy z seryjnym mordercą nagrywane w celi śmierci. Wywołują właśnie ten dreszcz, o który chodzi widzowi. Palec na ekranie przyciska play na magnetofonie i spokojny głos mówi: nazywam się Ted Bundy.
Seryjni mordercy wzbudzają ciekawość swoją nieludzkością. W przypadku Bundy’ego ważne jest jeszcze jedno: kontrast. Oto sympatyczny, o błękitnych oczach, student prawa w swym sympatycznym samochodzie, pomarańczowym garbusie. Nic dziwnego, że wielbicielki wysyłają mu do więzienia listy. Czy ten młodzieniec może zrobić coś złego? To, co najciemniejsze, ten inny Ted Bundy nie pojawia się właściwie w filmie: pozostają tylko plamy krwi na poduszkach i sczerniałe kości w leśnej ściółce.
Ten kontrast – w innym kontekście – chyba najlepiej ujął Andrzej Bursa pisząc o komendancie Auschwitz: Kiedy czuję się zmęczony pracą /Gwiazdy obóz otoczą kolczaste /Pochylony w skrzypiącej kulbace /Pędzę konno chorowitym laskiem. Bundy, w przeciwieństwie do Hoessa, jest drapieżnikiem nocnym.
*
Dochodzimy do finału czwartego odcinka. Więzienie stanowe Florydy, poranek, kiedy stracą mordercę. Oglądamy tłuszczę z transparentami i lornetkami, oczekującą aż wywiozą ciało. Piknik z okazji egzekucji wzbudza najgłębszą odrazę. Prymitywne, chamskie rednecki – nie ma większego kontrastu z miłym studentem ze stanu Waszyngton.