4. Lamezia Terme
Postanowiłem poważnie opisywać podróże, nie jakieś pojedyncze wrażenia, ale – owszem – prawdziwy dziennik. Zwłaszcza, że w tutejszych księgarniach można nabyć dzienniki z Kalabrii Aleksandra Dumasa (pięć dziewięćdziesiąt euro) i Edwarda Leara (dziesięć euro, drożej, co zrozumiałe, zważywszy, że Kalabrię zwiedzał na piechotę). Samolot przylatuje wieczorem, rzuca nim, kiedy schodzi znad morza na ląd (pull up, pull up – szepcę ze strachem). Nazwa lotniska nic nie mówi. Pani w wypożyczalni samochodów łatwo ulega urokowi Dziecka.
Wieczór, w którym znowu wygrywa Silvio Berlusconi
Hotel był naprzeciw stacji kolejowej.
Wiatr wiał, aż palmy się chyliły.
Właściciel zrobił herbatę w pokoju z lamperią
a A. rzuciła się rozpakowywać jakby świat nie istniał.
(San Giovanni in Fiore)
5. Lamezia Terme – San Giovanni in Fiore
Wjeżdżaliśmy coraz wyżej w Apeniny, koniec Apeninów przyciągający jak wszystkie końce, śnieg na poboczach. Patrz, mówi A., jakie monumentalne drzewa. Aż wyjechaliśmy na płaskowyż Sila, gęsty deszcz na szybach. Miasto wyglądało jak umarłe. Szybko pogubiliśmy się pomiędzy kamiennymi domami i zamkniętymi restauracjami z napisem „sprzedam lokal”.
Chciałem u miejscowego jubilera zrealizować swoje marzenie: sprzedawał złote korony – do wyboru: otwarte, zamknięte, potrójne papieskie. Poza tym jego sklep wydawał się – pomijając przystanek autobusowy – najżywszym miejscem w San Giovanni in Fiore. Przestań chodzić z głową w chmurach – pomyślałem sobie, ale było to trudne, zważywszy na to, że miasto chowało się w deszczowych obłokach i trudno było rozróżnić, co było miastem, a co chmurą.
Trójca: trzy okrągłe okna w absydzie kościoła. Zastanawiam się, co było pierwsze: one czy teza tutejszego opata Joachima o trzech epokach w historii ludzkości?
(Willa Pani Lopez, San Giovanni in Fiore)
W willi ukrytej za młynem, nieopodal miasteczka, mieszkała pani Lopez. W pierwszej chwili stwierdziliśmy, że posiada – oprócz dziwnej willi – dziwne hiszpańskie nazwisko, ale w San Giovanni znajdował się pałac Lopezów a na owej willi tabliczka informująca, że została wybudowana dla pradziadka Lopeza w 1904 roku. Druga tabliczka, świeżo wydrukowana na drzwiach, stwierdzała, że obcym nie wolno wchodzić. Wbrew naszym obawom willa nie była nawiedzona a jedyne kroki za drzwiami były krokami pani Lopez przechadzającej się wśród rycin przedstawiających konie, zabytkowej porcelany i rodzinnych zdjęć.
Jestem ciekawa świata, pani Lopez pyta o Polskę, byłam jedynie w Rumunii, no i w Słowenii i Chorwacji, ale Słowenia i Chorwacja to przecież też Włochy.
Ludzie z Sila
Nie są piękni, tajemnicze plemię żyjące na płaskowyżu (jedno z wielu: zapuszczając się głębiej można napotkać Arboreszów oraz mówiących językiem griko). Miejscowy fotograf, Saverio Marra, przez pięćdziesiąt lat ustawiał ich do zdjęć na pamiątkę (do zawieszenia w domu, do wysłania dla ojca w Etiopii albo do syna w Nowym Jorku). Przyglądamy się im w albumie w szafce u pani Lopez (Lopezowie są też oczywiście na zdjęciach).
(źródło: Saverio Marra fotografo: immagini del mondo popolare silano nei primi decenni del secolo, Electa, Mediolan 1984)
6. San Giovanni in Fiore – Santa Severina – Capo Colonna – Le Castella
Zjazd z Sila w kierunku Morza Jońskiego oznacza zmianę pory roku. Ilekroć (a robimy to trzy razy) tego dnia przyjeżdżamy do muzeum, powtarza się ten sam rytuał. Dziwią się, zapalają światło, następnie: we czwórkę usiłują po włosku opowiadać, co widać (San Giovanni in Fiore); dają po sobie poznać, że spieszą się na obiad i jak tylko wyjdziemy przekręcą klucz w zamku i przemkną do miasta (Santa Severina); przyglądają się nam, bo z Dzieckiem jesteśmy ciekawsi niż greckie urny (Capo Colonna).
(Capo Colonna)
Hery nie lubiłem nigdy: pewnie przez Parandowskiego, Herkulesa i jego niemiłe przygody. Na miejsce jej świątyni przypłynęła potem cudowna Matka Boska. Dla której ze świętych kwitną więc dzisiaj jaskry, pytam sam siebie w ruinach?
Drobnica morska. Lampy oliwne. Głowy nieznanych wschodnich bogów. Lwy na ścianę. Dużo monet. Tyle zostaje.
Duje wiatr. W zimowe miesiące Morze Jońskie wcina się w cypel. Na ulicy Katedralnej jest tylko mały kościółek oraz ośrodek wczasowy, który mruga „San Francisco”. Jesteśmy jedynymi gośćmi w hotelu „Hannibal” (nikt po Zamie nie myślał tutaj o dehannibalizacji), który chlubi się słoniem w herbie (czy słonie pływały okrętami?). Rodzin tutaj niewiele (sprawdzam dopiero w Reggio), pamiątek nie sprzedają o tej porze roku, pani piecze dla nas rogaliki.