Czytam: Witamy was chlebem i dobrym słowem. Jak trzeba, po ludzku. Ofiarujemy wam dach nad głową, wygodne łóżko, mydło, czyste ubranie lekarstwa. Dzielimy się tym, co mamy, choć sami mamy niewiele (s. 9) a potem podnoszę głowę, przystanek Krucza, żeby sprawdzić kiedy autobus i trafiam na wysmarowany flamastrem czarny napis IMMIGRANTS GO HOME OR DIE.
Co się, k…a, stało z tymi Nadwiślanami przez te sześćdziesiąt lat? Co ich tak zatruło, uodporniło na ludzką biedę i dramat? Co uczyniło ich, co nas uczyniło, nieczułymi gapiami, którzy na ulicach życzą innym śmierci?
Na te pytania Sturis nie odpowiada. Zastanawiam się za to nad jego techniką pisania. Bo to, co pisze jest niesamowicie przejmujące, od razu działa na emocje, wzrusza, a przecież to jedynie kombinacje wyrazów. W jaki sposób poskładać zdania, żeby osiągnąć ten efekt? Bo Sturis po raz kolejny (tutaj na wyspie Man) udowadnia, że potrafi dokonać tego perfekcyjnie.
Reportaż z czasów, gdy Polacy byli jeszcze ludźmi. (Leży na biurku. Podchodzi kolega-mormon, odczytuje tytuł i pyta: Czemu to tak położyłeś? Ja nie będę pomagał).