Rzadko zdarza mi się powiedzieć o jakimś filmie (zwłaszcza teraz, gdy rzadziej je oglądam), że jest wybitny. W „Manchester by the Sea” (myślałem początkowo, wybaczcie ignorancję, że toczy się on w tym zwyczajnym Manchesterze, a nie w Massachusetts, ale sprawdziłem – kierownice mieli po właściwej stronie) wszystko pasuje: poetyckie zdjęcia, dobrana muzyka (wyjątkowo dużo Haendla), przekonująca gra, scenariusz. A. wróciła przygnębiona, oczekiwałem więc, że u mnie będzie podobnie, ale nie – według mnie film pozostawia przestrzeń między widzem a fabułą, choć wywołuje ogromne emocje.
O wybitności świadczy również to, że można odczytywać go na wiele sposobów: jako opowieść o relacjach rodzinnych, o winie i karze albo o syndromie stresu pourazowego. Dla mnie – z racji ostatnich przemyśleń nad Opatrznością – wydaje się być filmem religijnym, stawiającym przed widzem fundamentalne pytania i niedającym żadnych odpowiedzi. Nie bez znaczenia jest to, że społeczność, w której dzieje się akcja „Manchesteru”, to katolicy: zaznaczają to jedna czy dwie sceny, ale dzięki temu do opisu zdarzeń możemy zastosować ten sam język religijny.
Pokrótce – przypowieść o Lee Chandlerze jest historią o Opatrzności, która, z niewiadomych dla bohaterów przyczyn, nie czuwała nad nimi. A ten Haendel to jak na ironię.
Słowa klucze: mrożony kurczak, silnik do łodzi, mewy, Jowisz
4,5/5,0
(źródło: cineavatar.it)