Z dotychczasowymi tomami węgierskiej trylogii, to było tak, że się zachwycałem i dawałem A., mówiąc: weź, przeczytaj! a ona po kilku stronach krzywiła się i oddając książkę, mówiła, że to Węgry, a nie Włochy. Z „Langoszem w jurcie” tak nie będzie. Skrzywiłem się, zamknąwszy ostatnią stronę.
Są w niej oczywiście fragmenty, takie jak kiedyś, takie, że czytasz i cię olśniewa, ale większość to tylko przytłaczające nagromadzenie węgierskich nazw.
Chyba, że potraktować „Langosza w jurcie” jako przewodnik po najlepszych knajpach na Węgrzech i w okolicach (kalmary w Piranie i cieknie mi ślinka na samą myśl), wtedy okazuje się być nieodzowną książką. Tylko czy wstawić ją w biblioteczce do działu reportażu czy koło Lucyny Ćwierczakiewiczowej?
