Pewnego środowego poranka, potrzeba pisania odeszła w sposób równie gwałtowny, w jaki dręczyła mnie tygodniami i odciągała od mniej pasjonujących zajęć. Okazało się, że nie stanę się literatem. Pozostanę urzędnikiem, którego rozrywką pozostają zmiany biurek i widoków zza biurka. Do tej pory najlepszym widokiem zza biurka była H., ale to już dawno temu. Teraz za biurkiem jest czysta biała ściana:
życie. Żadnego zdania, jedynie przejaśnienia. Jak odnaleźć brakujące słowa? Idę z W. na kawę, ale nie nadchodzą, wciągam zapach trabanta, ale robi mi się mdło. Przyglądam się ludziom w autobusie, ale nie potrafię odnaleźć żadnej interesującej twarzy, podsłuchać dobrze brzmiącej frazy. Nagle tumult z tyłu. Walenie w szyby. Jeszcze ludzie nie wysiedli! Kierowca wychyla się z kabiny i krzyczy: To na co czekają?
Po raz kolejny próbuję ją przywołać, zachęcić, żeby przyszła. Opowiadam jej o życiu, że chciałbym pisać o nim jak rok temu, z tym samym zachwytem nad chwilowością, a nie ze zmęczeniem i monotonną monotematyczną monodią. Uciekła, prowadzę wózek przez Zatrasie, przyglądam się uważnie, aby coś zapisać. Nic nie przychodzi mi na myśl. Tylko jakieś
przebłyski, prześwity. Pączki (30.03 – 01.04.2016).