Padłem ofiarą mistyfikacji. Tyle się ostatnio mówi o ostrożności przy czytaniu reportaży i o tym, że fakty są święte, a tu taki ambaras. Czym się odróżnia Norman Lewis opisujący powojenny Neapol od Jimmy’ego, Belga, który z Mediolanu przyjechał do Rzymu? Pierwsze strony, toż to pierwszorzędny reportaż uczestniczący, fenomenalny opis powojennej rzeczywistości! Bardzo długo z tekstu nie domyślisz się prozy, dopiero podpowie krótka notka na okładce pod zdjęciem autora, który nie jest Jimmym.
Choć padłem ofiarą mistyfikacji, jestem bardzo zadowolony. „Austeria” zadbała o perfekcyjne wydanie: przyjemny papier pod palcami i doskonałe zdjęcia Wojciecha Plewińskiego. Momentami zdaje się, że „Tempo di Roma” to po prostu album z literackim tekstem.
Rzym! Roma! Na krótko przed tym jak Gregory Peck woził księżniczkę Audrey po mieście, krążymy z narratorem po jego wieczornych ulicach, nocnych barach i poddaszach z praniem. Topografia jest gęsta, Rzym w tej książce widać i czuć. Już podają na talerz gorące makarony, kończą się smażyć carciofi alla giudia. Narracja oczarowuje, nie mogę zamknąć książki, choć zamykają mi się oczy, wciągnięty bez reszty w miasto, które jest głównym, obok narratora, bohaterem powieści.
Oprowadza nas Belg, przybysz – jak sam mówi – z krainy niepięknej, z drugiej strony Alp, świadomy tego, że jest barbarzyńcą w tym mieście, podobnie jak świadomy tego jest autor bloga. Autor bloga nawet więcej: Belgów uznaje za bliższych niż my Morzu Śródziemnemu, choćby z uwagi na łacinę, która tkwi w języku francuskim. Nigdy bym też zresztą nie powiedział, że ten kupiecki gotyk i pociągłe twarze z flamandzkich płócien nie są piękne, chociaż surowym pięknem zimnego Morza.
Po „Tempo di Roma” znowu chcę tam pojechać. Maki w Portyku Oktawii, zapach glicynii.