
Nie lubię książek, które łudząco przypominają inne książki. Tak jak „Gry jaskółek” przypominały mi „Persepolis”, od razu kwalifikując się do kategorii: podobne do siebie komiksy bliskowschodnie. A jeśli ktoś przyjrzy się moim zainteresowaniom, to dostrzeże, że Bliski Wschód jest dla mnie bardzo daleki.
Ale nie Bejrut. Bejrut w latach osiemdziesiątych jest takim samym miastem jak Sarajewo w latach dziewięćdziesiątych, symbolem etnicznego i religijnego szaleństwa, które wybucha w miejscu, które było piękne i szczęśliwe. Wiele jest pięknych i szczęśliwych miast i nikt nie wie, które będzie następne, w którym nagle rozpęta się koszmar. Snajperzy, bomby, zwoje drutu kolczastego ponad krawężnikami, ludzie ginący w kolejce po wodę i chleb albo na targu, i ten pier…ony uśmieszek bojowników pod flagą z napisem BHO, liczących, że kiedyś ich imionami nazwą ulice (jeśli wtedy jeszcze pozostaną jakieś ulice do nazwania). Podobnie jak później Sarajewo, Bejrut stał się motywem literackim i filmowym, miejscem gdzie z ludźmi bawi się fatum: wstrząsający „Inszallach” Oriany Fallaci, „Liban”, po którym chce się płakać, wreszcie „Karmel” Nadine Labaki, który w nastroju i słodkim zapachu bardzo jest podobny do „Gier jaskółek”. Mimo wszystko, szkoda tych pięknych i szczęśliwych miast na motywy.
Akcja komiksu rozgrywa się w jednym pokoju w jeden wieczór. Rysowany jest trochę w stylu infografik z sekwencjami powtórzeń, opowiedz, czym się różnią te dwa, trzy, cztery… obrazki. Niezwykle melancholijne jest to pożegnanie z niegdyś pięknym i szczęśliwym miastem. Poczucie, że nigdy się do takiego już nie uda powrócić.
