Powinno się zawsze mieć coś w zanadrzu. Tak sobie myśli, w sto osiemdziesiąt, nie przestając czytać o udręce i nie zauważając, Smocza, Esperanto, Cmentarz. Coś w zanadrzu: jakiś cytat, wspomnienie, obrazek z udanego dnia, dykteryjka z przeszłości, kiedy się było młodym, naiwnym i się myślało, że bycie dorosłym to jest nadzwyczajne, coś poza rytmem śniadań, autobusów, obiadów i kolacji. (Zawsze się wtedy dziwiłem, że nie chcieli oglądać Kaczora Donalda i Myszki Miki, jak jadą camperem nad przepaścią, bo ja się zaśmiewałem na wersalce w pokoju – daję głowę, że Kaczor Donald i Myszka Miki byli wówczas kolorowi, choć to niemożliwe, bo telewizor był czarno-biały i programy dla rolników i ogrodników, które namiętnie oglądałem też były czarno-białe, ale nie Disney – a oni woleli robić obiad.)
Więc nie mam nic w zanadrzu a dzień się zamyka w klamrze dwóch kaw. Nic się przecież nie stało, żeby zauważyć (29.01.2015).