W sobotni poranek odbywa się na Nizinie Padańskiej wietrzenie pościeli. Leżą poduchy na parapetach zupełnie jak na Nizinie Mazowieckiej.
Kiedy pociąg dojeżdża do stacji Werona, niebo zasnuwa się chmurami. Żadne więc nad nami łagodne oko błękitu. Samo miasto jest wąskie i gęste, jakby wyjęte ze średniowiecza. Do pierwszej w nocy na ulicach słychać gwar. To pod sklepem z koszulami odbywa się dialog kochanków pozbawionych złudzeń, zupełna odwrotność dialogów, których oczekujesz w Weronie, gdzie co drugi bar to Romeo, a kawiarnia – Giulietta. Julia jest przecież afrodyzjakiem dla literatów i romantyków, których pełno na tutejszych ulicach (tak przynajmniej sądzę).
Średniowiecze spotykamy w Weronie wszędzie: w ukrytych kościołach, do których prowadzą schody wewnątrz innych kościołów; w końskich płatkach, którymi posypują makaron z pesto: twardym, karminowym mięsie o gorzkiej barwie; nawet w demonstracji pod flagami z lwem, wzywającej na jarmarku do niepodległości Rzeczpospolitej Weneckiej.
Zapisuję w notesie podróżnym: wrócić do Padwy, Vicenzy i Werony.
