


Myślę, że „Szukając Vivian Maier” (w oryginalnym tytule: „Odnajdując…”) powstało, aby powtórzyć sukces „Sugar Mana”. Trudno mi się jednak po filmie zdecydować, czy jest tu happy end, czy go nie ma. Bo w przypadku Sixto Rodrigueza był1.
Pisałem ostatnio w dzienniku z B. o fotografowaniu. Vivian Maier stara się skopiować własne życie. Nie tylko fotografuje, ale jeszcze nagrywa filmy i wywiady, zbiera wszystko, łącznie z gazetami oraz przypinkami z kampanii prezydenckich. To kolekcjonowanie jest obsesyjne i w pewnym momencie wiemy już, że nie jest zdrowe. Ba, jest w jej postaci rys psychopatyczny. Kiedy dziecko, którym się opiekuje, wpada pod samochód, ona w tym czasie tworzy doskonały fotoreportaż (czy to nie jest znów pytanie o widok cudzego cierpienia?)
Jednocześnie zapewnia nieśmiertelność momentom. Jej zdjęcia są dziełami sztuki, perfekcyjnie wykadrowanymi pocztówkami z minionej rzeczywistości. Pojawiają się często w filmie, ale można je też – bez końca – oglądać w internecie. (I są tak zachwycające, ze nawet autor bloga nie może się zdecydować, więc wybiera aż trzy). Tak, Vivian Maier, niania z przedmieść, była geniuszem. Bo nie jest sztuką zrobić zdjęcie, ale sztuką jest zrobić takie zdjęcie: wybrać jedyną odpowiednią chwilę i nacisnąć spust migawki. Amen, bo tutaj jest właśnie ten religijny obrzęd2.
W dzisiejszych rozwydrzonych czasach nie byłaby nianią. Jako niania siedziałaby w więzieniu już po paru tygodniach. Ale tamto, to były inne czasy i można było robić lepsze zdjęcia.
Słowa klucze: rzeźnia, do której prowadza się na spacer dzieci; gazety z nagłówkami o gwałtach i morderstwach; Rolleiflex
(4,0/4,0)
_______
1 O tym happy endzie pisałem tutaj.
2 O fotografii i przeciw fotografii pisałem tutaj.