Dla niego chciałem zostać Czechem. Z tej potwornej zazdrości, że im się udało, mieć takiego Havla, a nam nie. Że nie zaraził się wschodnioeuropejskimi demonami niepotrzebnej dumy, potrafił oglądać w lustrze swą błazeńską twarz i narażał się Czechom, którzy w lustrze woleli widzieć anioły. Tak jak my, śmiertelnie poważni, przygotowani od niemowlęctwa do roli mesjasza (jak nie narodów, to choćby własnego podwórka).
Przy moim łóżku czekają na mnie jego eseje i niespodziewanie (dla mnie) pośmiertna będzie ta lektura.
Pośród zalewu polityków, którymi gardzę albo których lekceważę, Havel wznosił się jak latarnia morska. Mąż stanu – filozof, spełnienie platońskich marzeń o rządach mądrych, następca Marka Aureliusza spod trenczyńskiego zamku.
(Jak klamrą rok dwa tysiące jedenasty spinają odejścia osób, które były moimi, jednymi z ostatnich, autorytetami. W gruncie rzeczy zestawienie Vaclava Havla i Józefa Życińskiego ma głeboki sens, gdyż słowem kluczem do nich obu pozstaje – ze słownika archaizmów – „prawość”.)