Jeśli chodzi o słynne imieniny mojego dzieciństwa, bo czuję, że teraz powinienem o nich napisać, to miały one kolor pomarańczowy. Pomarańczowa była narzuta z frędzelkami na wersalce, widoczek z lasem, wreszcie sałatka śledziowa.
Odbywały się dwa razy do roku. Henryka w styczniu, Ireny w październiku, a ja byłem tam jedynym dzieckiem, które chwalono, dokarmiano i przepytywano z geografii.
Żeby usadzić przy nim gości, spróbujcie sobie wyobrazić stół. Na nim najpierw pasztet z gęsi, potem sałatka warzywna, ryba po grecku, śledzie z cebulą i oczywiście, od tego zaczynam jak od magdalenek, sałatka śledziowa. Ciasta zmieniały się co sezon: gdzieś z najgłębszego dzieciństwa pamiętam garbatkę, później pojawił się piernik, sernik z polewą czekoladową, nasz domowy metrowiec.
Zacznijmy opisywać tych kilka połączonych stołów, od strony balkonu. Na końcu siedzą państwo W.: on (udar) kostyczny redaktor i ona (rak płuc) opowiadają o psie, który tęskni, gdy ruszają samochodem. Bliżej drzwi, przystojny Stryjek – dusza towarzystwa (zawał) i Stryjenka (rak trzustki). Jak zawsze z zaśpiewem powtarza, że młodo wygląda moja mama, a ja tak urosłem. Następnie doktor Z. (żyje) coraz rzuca jakąś złośliwostkę, jego chuda jak szczapa żona (rak płuc) po raz kolejny opowiada o pikowaniu pomidorów. Nigdy się nie nudzi ogrodniczymi opowieściami, zaciągając się papierosem.
Niemożliwe chyba, żeby tyle osób po jednej stronie. Bo jeszcze musiałbym gdzieś nas pomieścić. Z drugiej zapamiętuję tylko państwa Ś. Ona (alzheimer) bardzo radykalna w poglądach, pewnego roku kocha Wałęsę, rok później już go nienawidzi, on (nie chodzi) na koniec wieczoru zacznie wspominać Obwód Marchlewskiego, gdzie się urodził (za parę lat sprawdzę w Wikipedii, żeby się przekonać, że naprawdę istniał). Zawsze wychodzą pierwsi, długo się żegnając w przedpokoju.
Byłbym zapomniał o kotletach rybnych. Jak mógłbym zapomnieć o kotletach rybnych?! Do nich sałatka z kapusty pekińskiej. Ćwiartki mandarynek.
(Teraz będę pisał opowiadania o coraz bardziej pustym stole.)
2 Comments