(Może do kina powinienem chodzić sam? Jak pamiętacie, Drogie Czytelniczki, Drodzy Czytelnicy, z „Obywatelem Milkiem” był u mnie kłopot. Kiedyś, gdy już miałem go oglądać, zatrzymał mnie niejaki Ernest Young. Potem znowu coś wypadło i już właściwie nabrałem pewności, że oskarowej roli Seana Penna nie zobaczę na dużym ekranie, ale udało się – w kinie o mylącym tytule „Paradiso”. Dodam tylko, że potem nie było pięknego powrotu, tylko minorowy nastrój trójki widzów w taksówce cuchnącej lawendowym, zdaje się, odświeżaczem.)
Jak na hagiografię całkiem przyzwoity. Nie do końca jestem przekonany, że sprawa za którą walczył Milk jest mi bliska. Poza, oczywiście, słuszną walką z dyskryminacją i poniżaniem, życie jego i jego przyjaciół składało się prawie wyłącznie z seksu (w dodatku dość przypadkowego). Ciężko w tym wypadku o jakąś głębszą ideologię. Sam Milk zyskując urząd stał się dość sprawnym populistą, żeby nie powiedzieć politykierem. (Przynajmniej, teraz już wiem skąd nagły pomysł „Gazety Stołecznej” na walkę z psimi kupami).
(3,0/3,5)