
Te kabiny telefoniczne, jakie znajome. Pan Arab, pani Hinduska. Takie same w oswojonym mieście na literkę B., jak i w mieście sur laquelle il neige (w tym samym nieistniejącym kraju). A tych ludzi mogłem nawet mijać idąc przez Ixelles.
(Ale to nie jest jeszcze powód, żeby mi się spodobało. Zresztą boję się nawet napisać, że mi się spodobało, bo to zniechęcić może potencjalnych widzów. Cóż, spodobało mi się.
Bardzo emocjonalny film, taki, po którym nie masz siły wstać i Beethoven wcale w tym nie pomaga. Film, o którym nie masz siły mówić wracając metrem, czekając na autobus na placu Wilsona, mijając w 122 Sady Żoliborskie. Dopiero wieczorem, schowany pod kołdrą, możesz Jej szepnąć, że przybiła cię ta opowieść, że żal ci Lorny. Usłyszysz, że Jej też, że przykro z powodu Cloudy’ego. Potem zaśniecie oboje wtuleni, ale nieutuleni.)