Zdziwienie w empiku ogrania mnie rzadko. Raczej zazdrość, że inni piszą mądre eseje, opiniotwórcze artykuły, a ja pisma, pod którymi nawet nie składam podpisu. Owszem w średniowieczu, taka praca ad maiorem Dei gloriam przynosiłaby mi satysfakcję, ale teraz nie dość, że nie Dei, to tym bardziej nie maiorem, ani już na pewno nie gloriam.
Tym razem zachwyt mną wstrząsnął po prostu. Pośród opcitów, kontekstów, spotkań z zabytkami, wyróżniał się jak perełka (nota bene: imię świnki morskiej z komiksu „Marzi”). Autoportret – wszystko w nim było doskonałe: dopracowana szata graficzna, niesamowita tematyka (połączenie tematu z kontekstem geograficznym), a przede wszystkim otwierający numer esej o cesarzowej Elżbiecie. Piękny język, operowanie obrazami (zdaje się, że świadome lub podświadome nawiązanie do Barthesa), wreszcie sposób narracji. Trudno uwierzyć, że dziś jeszcze pisze się i wydaje takie eseje.
(Przepraszam za nadmierny zachwyt, ale rzadko takie cacko znajduję na półce. Ostatnim razem były to numery Scriptores poświęcone Józefowi Cz. i jego Lu. Uwielbiam taplać się w takim zachwycie.)