(Autor bloga eksperymentuje. Tym razem z dziennikiem zwyczajnym: prosta forma, niewyszukana, narracyjna)
Dominikanów lubię za loterie, no może nie wyłącznie za loterie, ale również. Zwłaszcza, że każdy los wygrywa, więc prawdopodobieństwo sukcesu (jak rzadko w życiu) wynosi jeden. Otóż, wziąłem udział w pewnej sierpniowej loterii u dominikanów i wygrałem konsumpcję golonki. A. skrzywiła się. – Golonki? – spytała z pewną dozą obrzydzenia. Nie myliłem się: „Golonka – do zrealizowania przed 15 września”. Poszliśmy oboje, we wtorek. Knajpa przyjemna, naśladująca czeskie gospody (w życiu nie byłem w czeskiej gospodzie, a ze słowackiej restauracji wyszedłem nie zamówiwszy nawet prażenego syra) i golonka. Kilo dziesięć. Nie do pokonania. (Właściwie historia się w tym miejscu powinna urwać).
Aby spalić kalorie z pięćdziesięciu deka golonki (wygranej u dominikanów) wracaliśmy do domu piechotą. Wieczór był ciepły. Modernistyczna architektura Żoliborza zachwycała wieczorem jak w mieście na literkę B. Daleko daleko czekała nasza kuchnia z herbatką miętową, kroplami żołądkowymi i delicjami o smaku pomarańczowym.