(Autor bloga zachęcony swym sukcesem literackim kontynuuje prostą w swej istocie a rozbudowaną w treści formę dziennika).
Tego wieczora nie poszliśmy do kina. Korzystając z okazji kibicowałem San Marino. Wyznanie to w kraju grunwaldów, łemblejów i klagenfurtów stanowi odważny kaming aut. Wyznam więcej: wcale mnie ta serrawalska wiktoria wpisująca się w chlubne dzieje polskiego oręża nie ucieszyła. Kibicowałem San Marino (kibicowałbym też Tuvalu, Kiribati, a nawet Santa Lucii), bo myśl, że zwykły urzędnik może tam grać w reprezentacji kraju bardzo podbudowuje zwykłego urzędnika. Bo ci ludzie grają, wiedząc, że statystyki nie da się oszukać, że po raz dwudziesty, trzydziesty przegrają do zera. Trzynaście do zera, pięć do zera, może tylko dwa do zera. Wiedzą, że przegrają, a dalej biegają po trawie i kopią (niecelnie to niecelnie ale zawsze). Kibicowałem San Marino, bo wydawało mi się, że im chodziło o piłkę nożną a nie o naród, honor, ojczyznę, krzyżaków, cud nad wisłą, matkę polkę, itd. itp.