ostatnio w tramwajach filozofuję, ale tylko w porannych, ale tylko, gdy nie chce mi się spać. powodem jest książka, która filozofowaniu mojemu nadaje nowy rys, bardzo osobisty. bo dotychczas filozofów czytałem abstrakcyjnie, tak jak się czyta fizyków lub opisy odległych plemion na wyspach Triobrianda i na Wielkich Równinach. „Płomień wieczności” Krzysztofa Michalskiego uczy, że filozofia musi być czytana w odniesieniu do mnie, stojącego w tramwaju, podobnie zresztą jak historia, przeszłość, pamięć, jak czas, jak miłość. tylko wtedy mają znaczenie, gdy jestem ich podmiotem. nie da się obserwować swojego życia z boku, tak jak nie da się z boku obejrzeć swojej śmierci. czytanie filozofów bez odniesienia do swego życia jest nadaremnym trudem. eseje Michalskiego są niezwykłe, bo trafiają – przynajmniej tu i teraz w moim przypadku – w sedno rozważań, o tym czym jest przeszłość, czym jest miłość, na czym polega życie, co oznacza religia. traf chciał, że lektura eseju poświęconego historii zbiegła się w moim tramwajowym czasie z narodową debatą o historii (choć właściwie, akurat, debaty to tu było niewiele).
„(…) krowy niczego nie pamiętają. Co czyni je szczęśliwymi. Pamięć o tym, co było, jest bowiem ciężarem, łańcuchem, widmem: pamięć zakłóca przeżycie chwili, przywołując rzeczy, których już nie ma – i stwarza w niej w ten sposób miejsce na nostalgię i przesyt, ból i walkę, nie pozwalając w rezultacie na beztroskie zatopienie się w tym, co w tej chwili jest” (s. 37)
„Innymi słowy: jeśli przeszłość, tak jak teraźniejszość i przyszłość nie jest nieskończoną drogą, na którą człowiek kiedyś wszedł i z której kiedyś zejdzie, jeśli przeszłość otwiera się, za każdym razem na nowo, w działaniach każdego człowieka, jeśli – krótko mówiąc – nie da się oddzielić przeszłości (czasu) i ludzkiego życia, „obiektywna” wiedza o przeszłości to kwadratowe koło.” (s. 51)
„Rezultatem tak rozumianej konfrontacji z absolutem jest nieoddzielna od ludzkiej kondycji groza – i ucieczka przed nią, choćby w zapomnienie, słabego i przerażonego człowieka. Ale i zrozumiałe tylko na tle tej grozy radość, szczęście, słodycz – lub przynajmniej nadzieja na nie – które mogą przynieść ratunek, mogą przynieść „zbawienie”” (s. 73)
„Ciągle na nowo próbujemy zbudować sobie w nim [ludzkim życiu] dom, ciągle na nowo próbujemy zlepić wszystkie kawałki świata, w jakim żyjemy, w jedną całość, uporządkować je, zrobić z nich „nasz świat” – ale nigdy nie będziemy potrafili odsunąć od tego świata groźby katastrofy, destrukcji, końca, nigdy nie zdobędziemy pewności, że kolejny krok naszego życia nie będzie krokiem w przepaść, w ktrej zniknie wszystko, co dotąd swojskie, miłe, ciepłe, uporządkowane” (s. 96).
„To dopiero perspektywa śmierci czyni życie, które żyję, moim życiem” (s. 126).