Najpierw była muzyka i animacja. – Ha! – pomyślałem – będzie mi się podobać. Potem doszły do tego pastelowe kolory i fascynujący język, jakim posługiwała się główna bohaterka. No i ona: od razu przypomniała mi się rodzina z „Małej miss”. Historia bardzo serio, ale pozbawiona i naiwności zbytniej, i głupiego dydaktyzmu. Takie lekkie to było. W sumie, oczywiście, że w sumie.
(Dlaczego chodzę do kina? Zastanawiałem się w myślach. Czy po to, aby patrzeć jak żyje się cudzym życiem, żeby umieć docenić swoje? Czy po to, aby szukać porady jak żyć – tak, tak, zapytał mnie ktoś, kogo chciałem zapytać o to samo? A może to tylko kwestia magii kina, ciemności ogarniającej salę i ekranu, na którym trwa opowieść?)
(Chronologia nie jest odzwierciedlona. Potem poszliśmy na „Once”, a potem zatopiliśmy się w melancholii.)