Wyczytano mnie. Podeszłam. Ściskanie dłoni wyraźnie go męczyło. Pani Żaba?… Nie…Pani Kwasek?…Nie…A tu pan Poczętny, też nie…Wyczytywano następnych. Ustawiali się za mną. Staliśmy naprzeciw siebie, patrząc z zakłopotaniem. Ja z góry, on do góry. Był niski, ale mnie podniecał. Niecierpliwił się. Nie wyciągał dłoni. Czułam bezradny wzrok wlepiony we mnie. Przecież już wtedy mógł mnie przytulić, pocałować. Nie miałam ostrych narzędzi. Sprawdzono. Nie wniosłam bomby. Czarny labrador węszył na próżno. Zrobiło się niezręcznie. Wyobrażałam sobie ten chichot ekscelencji i dudniący w uszach, triumfujący śmiech nieśmiałej i małomównej blondynki z pierwszego rzędu. Nie wiedział co zrobić, co powiedzieć. Nie mogłam już dłużej tak stać. Odeszłam. Widziałam jak oddycha z ulgą. Kropelki potu perliły się na jego skroniach. Nawet nie wiedział jak bardzo potrzebowałam jego dotyku.