To był mój pierwszy śnieg tej zimy. Wybiegliśmy z domu, spiesząc się na tramwaj. Grube płatki oblepiały twarz i zatykały oczy. Opustoszała aleja Waszyngtona, w świetle wieczoru, wyglądała jak wnętrze szklanej kuli. Śnieg wirował, gęstniał, chował się w drzewach, omamiał siatkówkę i nerw wzrokowy. Pomyślałem, że to nazbyt nierzeczywiste zjawisko. Trwało może minutę, dwie. Nadjechał tramwaj. Czar prysnął. Przestało padać.
(Z wrażenia aż odebrało mi zdolność harmonijnego składania słów. Ich szorstkość nie ma wiele wspólnego z pięknem tamtego, być może, wyimaginowanego wieczoru.)
(W gruncie rzeczy cały czas nie wiem, czy wybiegliśmy owego wieczoru w śnieg, czy w sen)