Siedzieliśmy w centrum wielkiego huczącego miasta
w kawiarni w kolorze czerwonym
nad ciastkami w promocji (po dwudziestej ciasto do kawy za złotówkę.)
Nagle drzwi otworzyło się. Powiało zimnem. Zabrzmiała kolęda:
– Przybieżeli do Betlejem…
(Wbrew temu co śpiewali, trafili do kawiarni w centrum wielkiego huczącego miasta, a nie do Betlejem: król z szopką i niebieską puszką na datki, anioł z foliowymi skrzydłami i ubytkami w uzębieniu, turoń w baranim kożuszku, na końcu czarnoloki emerytowany pasterz z gwiazdą)
– O, gwiazdo betlejemska…
Podnosiliśmy wzrok znad naszych torcików. Kelnerki ciałem osłaniały ekspresy do kawy. Zapach kawy i dym papierosów powoli się rozwiał. Za oknem nie było już wielkiego huczącego miasta.
Brnęliśmy w śniegu na pasterkę.
W małej wiosce, rozlegał się dzwon kościoła.
Głos ludzi łączył się ze skrzypieniem butów.
– Chwała na wysokości, chwała na wysokości…
(To był jeden z najwspanialszych momentów,
odkąd mieszkam w tym wielkim huczącym mieście.)