Napisałbym coś. Coś o marnowaniu czasu i życiu , które ucieka, gdy ja bezmyślnie pieszczę klawiaturę. Napisałbym coś, bo mnie najwięcej w tej ulotności cyfrowej, bo śladów innych nie zostawiam, tylko te w kodzie dwójkowym w wirtualności. I te są najprawdziwsze, choć nieumiejętnie stawiane, choć kruche, choć jednym przyciskiem skreślić mogę wszystko, pozostawić bez śladu istnienie, które mija. Nie zostawiamy za sobą licznej korespondencji, listów pisanych piórem, rękopisów na serwetkach. O nie! Ślad nasz niepewny tak jak i my. Nie przetrwa atomowej wojny, nie zostanie w archiwach. (Co prawda, to prawda: nie zostanie też sprzedany na upiornym targu martwych przedmiotów po martwych ludziach w mieście na literkę B., tudzież w innych mniej lub bardziej barbarzyńskich miastach).
Dotychczas moja opowieść toczyła się swoim rytmem, a tu nagle czuję, że uległa zatrzymaniu. Że nic do niej nie wnosi ta jesień w mieście, którego nie znoszę. Że żadnych nowych wątków w nią nie wplotę. Nie ma co opisywać: jest zwyczajna pustka. Nawet nie pustka heroiczna, nie samotność, która ma jakiś sens, nie. Pokój z widokiem na mur, słońce, którego nie widzę, droga, która jest jak monotonne powtarzanie domów, twarzy i drzew.
Przyglądam się czasem poprzednim wątkom z tej opowieści. Szukam w pamięci miejsc, osób i zdarzeń. Ale mam szczęście, że dane mi było spotkać ich wszystkich. Słońce w Czarncy, zapach drewna nad uśpionym Chmielnem, nocna wędrówka do stacji Nałęczów. Gdzieś w moich neuronach unikają nadchodzącego czasu. Gdzieś są, tam, gdzie i ja jestem
Bo tu mnie nie ma. Tu tylko wirtualnie. Tylko nierzeczywiście rzeczywisty jestem. Tylko znaczki, bity informacji. Tylko.