
Dopóki nie zniknąłem w marcu, było nas dwóch. Ten tutaj opisywał wrażenia, ten z profilowym fotografował wystawy, dodając odautorski komentarz.
Nigdy się więc nie dowiemy, co sądził o trzech kolejnych wystawach Caspara Davida Friedricha (Hamburg, Berlin, Drezno) w roku dwudziestym czwartym, tudzież o stuleciu surrealizmu.
W tym roku uczyłem trzecioklasistów o sztuce i było to najbardziej pasjonujące zawodowe wyzwanie, a jeśli się zastanowić – właściwie jedyne wyzwanie. Reszta była wspomnianym surrealizmem.
Dwie z tegorocznych podróży były podróżami na konkretne wystawy. Trzech, z powodu logistyki i kalendarza, nie udało się niestety obejrzeć (Hockney w Paryżu, Henel we Wrocławiu i jubileusz Die Bruecke w Berlinie). Nie jestem profilem o sztuce, więc nie muszę się tym martwić.
Malarze za granicą:
Felice Casorati (Palazzo Reale, Mediolan) – dla niego zimą do Włoch. Z całego Novecento jest największy: cielesny a jednocześnie bacznie obserwujący relacje społeczne. Jego monograficzna wystawa oniemiała jak niegdyś w Berlinie ekspresjoniści.
Leonor Fini (Palazzo Reale, Mediolan) przy okazji Casoratiego. A. i Dziecku nie spodobała się za bardzo, mi owszem. Z tą skłonnością do masek, lwów i sfinksów mogłaby być patronką therianów. (No i Kot Jeleński z listów do Jarosława!)
Tarsila do Amaral (Muzeum Guggenheima, Bilbao) – rzadko się zdarza okazja do oglądania sztuki brazylijskiej. Rozdział z zupełnie innych podręczników historii sztuki. Do Amaral, wykształcona w Paryżu, ukształtowała swój unikalny styl i kolorystykę. Zdołała nawet zarazić się po drodze siermiężnym socrealem.
Egon Schiele (Muzeum Leopolda, Wiedeń) – stosunek do niego mam poniekąd sakralny. Wiele razy pojawiał się tutaj, więc podróż do Wiednia była jak pielgrzymka (także do Franceski, ale o tym niżej). Opowieść o jego ostatnich latach to również rzecz o opatrzności, która wywija numer, gdy wszystko ma być dobrze.
Matthew Wong (Albertina, Wiedeń) – natrafiliśmy przypadkiem, w sumie z powodu Van Gogha. Depresyjny i samobójczy Kanadyjczyk okazał się odkryciem, zupełnie nowym językiem do opowiadania o naszych czasach.
Fotograficy za granicą:
George Hoyningen-Huene (Palazzo Reale, Mediolan) z nazwiskiem nie do zapamiętania. Jego fotografie mody przypominają antyczne rzeźby albo kadry z filmów sci-fi.
Francesca Woodman (Albertina, Wiedeń): nie potrafiłem sfotografować prawie żadnego zdjęcia a już wywołanych jej ręką? Relikwii pierwszego stopnia? Woodman to było przeżycie (którego zupełnie nie umiałem objaśnić swoim towarzyszom).
Helen Levitt (Fundacja MAPFRE, Barcelona) wzięła nas z zaskoczenia. Była jak opowiadania Grace Paley albo Johna Cheevera albo wiersze Wayne’a Millera.

Malarze w Polsce:
Andrzej Wróblewski (Fundacja Rodziny Staraków, Warszawa). Starannie dobrana kolekcja dzieł najbliższego mi z polskich malarzy, przetykana Różewiczem i pesymizmem (akurat na porę roku nazywaną czeluścią).
Józef Chełmoński (Muzeum Narodowe w Warszawie). Podobnie jak z CDF, można by było odwiedzać inne wersje wystawy (Poznań lub Kraków), tyle że CDF budził metafizyczny dreszczyk, a u Chełmońskiego klasyfikowaliśmy gatunki błota.
Co babie do pędzla?! (Muzeum Narodowe w Lublinie). Tytuł był odstręczający, ale skoro dowiadujesz się, że to reakcja jakiegoś artysty na Boznańską, to od razu okazujesz większe zrozumienie (Boznańska, nazwijcie mnie ignorantem, jest artystką jednego obrazu, tego z chryzantemami, tak jak Wham! jest zespołem jednej last piosenki).
Wystawa zbierała artystki zapomniane, pochowane w magazynach i prywatnych kolekcjach, przyćmione sławą mężów czy braci. Misz-masz stylów, talentów i tematów. Zaskoczenie jak połowiczne są ekspozycje stałe polskiego malarstwa. Szkoda jedynie, że nie pojechała z Lublina do innych muzeów.
Giorgio Morandi (Zachęta) był wystawą skromniutką, kilkanaście płócień, jakieś fotografie, ale sama obecność tego bolończyka, potęgującego martwotę martwych natur, dawała radość (odmianę radości z tych mniej wesołych).
Joanna Fluder (Zachęta). A. zaciągnęła mnie przy okazji. Małe, jakby wyjęte z bloku rysunkowego, grafiki opowiadające o macierzyństwie i kobiecości. Może za bardzo były dla mnie eko-, wege-, femi-, bio-astralne, ale ich surrealizm był porywający, orzeźwiający, nowy.
Czarny karnawał (Muzeum Narodowe w Warszawie) według Wojtkiewicza i Ensora: o wrażeniu jakie na mnie wywarł napisałem odrębnie tutaj. Czapki z głów!
Inne formy:
Art Deco. Triumf modernizmu (Palazzo Reale, Mediolan). Była to pierwsza epoka widziana z samolotu. Rozum święcił chwilowe triumfy, wielcy zbrodniarze dopiero dojrzewali. Gio Ponti projektował kolejne talerze.
Przestrzenie (Zachęta). Pochłaniały nas wnętrza. Była to bowiem sztuka absolutnie zajmująca. Nie znano wtedy instagrama, ale w czasach instagramowych powielała się w kierunku nieskończoności.
Projektując Czarną Planetę: sztuka i kultura Panafryki (MACBA, Barcelona). Oglądanie w Europie opowieści afrykocentrycznej jest wciąż rzadkością. Zawsze Staś i Nel, a nie Kali. Tymczasem cała opowieść z jego perspektywy w MACBA wymagałaby kilku godzin, może nawet dnia. Fascynujące.
Fauna (Muzeum II Wojny Światowej, Gdańsk). Zapisałem po niej, że za tamtej – nar-katolickiej władzy – marzyłem o takich wystawach o wojnie jak ta.
*
Czekając na Alice Neel i rozmrażającego się indyka (przypomina Schielego – wzdryga się A.)
