księgarnia 1/24

Gubernator Manuel de Carvalho wita Australijczyków lądujacych na Timorze, 24 września 1945 roku, źródło: Australian War Museum

Krzysztof Kubiak, Zamorskie wojny Portugalczyków 1960-1975, t. I-II, Tetragon 2021-2022

(Poniższy tekst nie jest recenzją z zakresu historii militarnej)

1.

Wyobraźcie sobie monstrualny przypis. Przypis na ponad tysiąc sto stron do jednej portugalskiej powieści. Właśnie w ten sposób czytam monumentalną rozprawę Krzysztofa Kubiaka: jako przypis do „Zadupi” Antonio Lobo Antunesa. To tamże autor zapisuje: my, jak ryby, jeden po drugim umieraliśmy na zadupiach. A zadupia to nic innego jak Ultramar, zamorskie terytoria Portugalii.

A może powodów lektury jest więcej. Pamiątkowe zdjęcia z dżungli w jednym z lokalnych barów u podnóży Foi, gdzie stary weteran pokazywał Dziecku jak robić okręty. Albo propagandowe obrazki na ścianach fortu w Elvas albo nieutulona tęsknota za imperium w innym forcie, Sagres, na cyplu Europy. Nie da się pojąć Portugalii bez morza i zamorza.

Praca Kubiaka jest rzeczywiście potężna: sięga Dom Sebastiana i Henryka Nawigatora, śledzi zmiany na mapie politycznej imperium, a potem szczegółowo opisuje kolejne etapy jego rozkładu: Angola, Gwinea, Mozambik. Tak się w niej zaczytałem, że kiedy w Pobożnie pojawia się nowy kot, Angola jest pierwszym imieniem, jakie przychodzi mi do głowy.

2.

Opisywanie kresu zamorskiego imperium z perspektywy historii wojskowości ma swoje ograniczenia. Autor drobiazgowo odpowiada na pytanie w jaki sposób imperium (lub to, co w latach sześćdziesiątych stanowiło jego namiastkę) zakończyło swój żywot, natomiast bardzo powierzchownie odnosi się do pytania dlaczego tak się stało.

Odnosi się wrażenie, że dla autora zarówno ruchy narodowowyzwoleńcze, jak i sama dekolonizacja to groźne fanaberie, podszyte jeszcze groźniejszym marksizmem. Spoglądamy więc na Ultramar oczami części prawomyślnych oficerów Nowego Państwa, które wcale nie jest faszystowskie.

Opisana krok po kroku Rewolucja goździków jawi się jako proces, który – o mały włos – wymknął się spod kontroli z winy lewicowych spiskowców, którzy przeniknęli w głąb armii.

Ostatnim bastionem pozostaje język. Stąd, wbrew kręgom celebrującym poprawność polityczną (przyp. 696), w „Zamorskich wojnach Portugalczyków” pojawiają się określenia w dzisiejszej literaturze raczej zarzucone jak słowo na literę M.

3.

Wszystko powyższe sprawia, że nigdzie explicite nie zostaje wypowiedziane, iż portugalskie Zamorze po 1960 (a z całą pewnością po 1962, czyli upadku Algierii) było anachronizmem: realizacją politycznego mitu, legitymizującego narodowo-katolicką dyktaturę, na który metropolii nie było już stać. W imię tego mitu wiejskich chłopaków z Alentejo wysyłano na bagna Gwinei; zawierano sojusze z pariasami systemu międzynarodowego, takimi jak Rodezja Iana Smitha czy oparta o politykę apartheidu RPA; wreszcie – to najbardziej szokujące – dokonywano zbrodni, takich jak ta w Wiriyamu (której nagłośnienie uznano – w nar-katolickim kraju za spisek watykański, por. t. II, s. 410).

Dlaczego więc tak uparcie, przez wiele lat, zaprzeczano zmianom, nie przyjmując do wiadomości, że kolonialna Afryka już się skończyła? Władza Salazara – jak każda władza autorytarna – opierała się na opowieści. W tym wypadku była to opowieść o trwałości imperium, o jego nieprzemijającej wielkości. Azja i Afryka kłaniające się ukoronowanej Lizbonie, wyrzeźbione w karocy, która zachwyciła Klemensa IX – a którą można sobie dzisiaj obejrzeć w Narodowym Muzeum Powozów – nie były jakąś metaforą z przeszłości, były programem Wielkiej Luzytanii. Nieważne, że w afrykańskich koloniach Europejczyków było niewielu i przeciętny mieszkaniec Evory czy Monchique – zanim wybuchła wojna – nie miał raczej szans, żeby znaleźć się w Afryce: i tak był obywatelem państwa, które rozciągało się na cztery półkule. To tak jakby był obywatelem snu o potędze.

Twierdza Sagres wcinająca się w Atlantyk nie była żadnym krańcem. Z jej murów, przy odrobinie (politycznej) wyobraźni, dostrzec można było inną Portugalię, ale wciąż Portugalię.

Mimo że wojna o Zamorze była przegrana już w momencie swojego wybuchu, aparat Salazara nie mógł się z niej, ot tak, wycofać. Stawką jej była bowiem chwalebna przeszłość. Kto jak nie Polacy, snujący mrzonki Polski od morza do morza, mogą zrozumieć Portugalczyków walczących o Ultramar, krainy, których przedtem nie widzieli na oczy?

Paradoksalnie dla części portugalskiego establishmentu politycznego znacznie atrakcyjniejsza wydawała się jednak wizja utraty Gwinei w wyniku klęski wojskowej, co wpisywałoby się w tradycję walki do końca, poświęcenia, a nawet męczeństwa osadzonego w duchu sebastianizmu (…), niż wycofania się na skutek ustaleń politycznych (t. II, s. 175)

A ponieważ historia bywa ironiczna, wojna, co za przypadek, doprowadziła do upadku reżimu i ostatecznego rozkładu imperium. Pozostał po nim, pisałem już o tym, pewien bar o takiejż nazwie, w którym podają pyszne kurczaki przyprawione na sposób mozambicki.

1 Comment

Dodaj komentarz