
Opowiem Wam historię o pisaniu recenzji:
Była jesień, kiedy zajrzałem do skrzynki pocztowej i odkryłem maila z poprzedniej zimy, opowiadającego o książce, którą mógłbym przeczytać. Nie wiem czemu wiadomość ukryła się wśród ofert wspaniałych mieszkań do zakupienia od ręki oraz wyjazdów all-inclusive, których z zasady nie znoszę. To odkrycie wcale nie było przyjemne. Książka okazała się już wydana i prawie od razu (zresztą słusznie) nagrodzona „Gdynią”, a ja do wyboru miałem zostać uznanym za gbura lub za osobę nieumiejącą posługiwać się czymś tak prostym jak skrzynka mailowa. Czerwienię się z tego powodu do teraz i nadal nie wiem jak na odnalezioną wiadomość odpowiedzieć. Wpadłem więc na pomysł, że szybko kupię „Pustostany” i napiszę coś o nich.
Zapisuję rzeczy, a one dalej są i dzięki temu wszyscy jesteśmy bezpieczni – zapowiada na samym początku narratorka (tutaj będąca, zdaje się, autorką). Bardzo się z tym zdaniem zgadzam i właściwie cokolwiek zapisywałem na swojej stronie przez te prawie piętnaście lat służyło właśnie temu. Zabezpieczyć świat przed znikaniem.
Czytam „Pustostany” po opowiadaniach Kereta i rozpoznaję w nich ten sam lubiany rytm opowiadań, kilkustronnicowych historii z puentą. Nie ma zachodów słońca z Tel-Awiwu, jest Grochów, okolice – na południe od placu Szembeka – do których nigdy nie zajrzałem. Przestałem jeździć na azjatycką stronę Wisły (ach, jak kiedyś śmiałem się z tej nazwy), odkąd nie jeżdżę autobusami ze Stadionu (i autobusów nie ma, i dworca o zapachu zupy pho). Ostatnio w okolicy byłem z Dzieckiem na Wiatracznej, żeby zbadać dokąd jeździe tramwaj.
Trochę mnie kusi po „Pustostanach”, żeby tam zajrzeć (gdzieś w okolicy przecież tam mieszka R.). To chyba najlepsza recenzja: chcieć zobaczyć świat wyobrażony na żywo.
