
Pedantyczny profesor przypomina nieco bohatera „Wielkiego piękna”. Wyobrażam sobie jak o zachodzie słońca przechadza się po mieście, wiecznie narzekając na jego postępujący upadek, symbolizowany przez natężony ruch samochodów. Tak jak Jep Gambardella idzie wzdłuż Via Veneto, tyle, że to wczesne lata sześćdziesiąte. W podziemnej sali księgarni śmietanka dyskutuje nad najświeższą literaturą, w kawiarni na górze opalają się Cardinale i Lollobrigida. Mario Praz – dowiaduję się z okładki – rzeczywiście okazuje się bohaterem filmowym u Viscontiego, zresztą kto wie, czy Sorrentino także nie pomyślał o nim.
Całe „Wspaniałości Rzymu” to pierwszorzędny popis erudycji i smaku. To nie jest – wbrew tytułowi – książka o zwiedzaniu miasta, to wgląd w umysłowość epoki, która dawno przeminęła. Jeśli jest tu opis pejzażu, to jest to pejzaż indywidualny.
Cytuje Praz, w eseju o Piazza del Popolo, Vernon Lee, która opisuje ów pejzaż, który widzimy właśnie oczami ciała i oczami duszy – pejzaż, którego nie potrafimy opisać (…) O wiele bardziej jednak subtelne i indywidualne relacje widzialnych linii rzucają wyzwanie językowi – żaden poeta ani prozaik nie odda nachylenia dachu, falowania pól zboża, zakrętu drogi (s. 81).
Przeglądam swoje włoskie notatki i odkrywam, że faktycznie pejzaż nie istnieje. Wszystko jest kombinacją wyobrażeń, przeżyć, oglądanych widoków, czytanych pisarzy, zachwytów nad przedmiotami, które nie zachwycają innych i rozczarowań miejscami, które powinny oczarować. Tylko nasza epoka jakby skarlała. Brakuje w niej oczu Praza, oczu Jarosława.
Opustoszały w czasie epidemii Rzym musiałby się spodobać temu arbiter elegantiarum. Bezludne miasta mają w sobie przecież nieodparty urok, są jak gotowa scenografia. Żaden hałas, żadna wrzawa nie zakłóca ich wielkiego piękna. Oddajmy głos Jepowi Gambardelli:
- – Dlaczego nigdy więcej nie napisałeś książki?
– Szukałem wielkiego piękna, ale go nie znalazłem.
(tłum. Joanna Ugniewska)