Byliśmy na nogach od piątej trzydzieści, bo Dziecko zobaczyło Księżyc (swoją drogą muszę sprawdzić którędy ten Księżyc się porusza, że raz w kuchni, raz w pokoju, tu wieczorem, tu rano – nigdy tyle nie zajmowałem się jego fazami). O ósmej miał przyjść kurier. Uprzedziłem w pracy, że się spóźnię, bo kurier. Nie reagowałem, że Dziecko chce do klubiku, bo kurier. Czekałem. O ósmej dwadzieścia pięć zadzwoniłem. Samochód mi się zepsuł – skłamał, ale na więcej kłamstw mu nie pozwoliłem, bo wygłosiłem monolog i trzasnąłem słuchawkę (metafora: myślałem, że przerwałem połączenie, ale nie przerwałem, więc kurier usłyszał ciąg dalszy mojej wypowiedzi, mniej cenzuralny niż cała reszta).
Niezwykle spokojnego autora bloga są z równowagi zdolni wyprowadzić jedynie narodowcy i kurierzy.
Zadzwonił koło dwunastej, spokorniał nieco, przedstawił propozycję kompromisu, na który jeszcze rano bym nie poszedł, ale poszedłem. Walka z kurierami, którzy mają twoją paczkę, podobnie jak walka z wiatrakami, jest z góry skazana na przegraną (16.02.2017).
