Miasteczko R. w praczasach przypominało Pilchową Wisłę: wszyscy się ze wszystkimi znali, a każda wypowiedź zaczynała się od przytoczenia rodowodu i podstawowych informacji o tym, o kim była mowa. No i były jeszcze dzwony, stanowiące uniwersalny sposób informowania o zmianach ludności miasta, a że wówczas (praczasy!) kościół był tylko jeden, więc zmniejszało to ryzyko szumów i zakłóceń. Lu. mieści się gdzieś pomiędzy, jeszcze ludzie się znają, ale już nie umieją powtórzyć cudzych rodowodów.
Warszawa za to jest całkowitym przeciwieństwem R. Można żyć tu latami i nie wiedzieć, że się żyje obok kogoś, kto przez rok albo dwa był głównym bohaterem twojego życia. W takich warunkach wszelkie genealogie tracą sens. Szczęśliwe zakończenia gubią się w tłumie.
Brakuje mi w styczniowej lekturze własnych starych dzienników jakiegoś finału. Dostrzegam to owej kolejnej niesłonecznej niedzieli, zaczynając czytanie biografii Pilcha. Bo przecież większość bohaterów dzienników mieszka tutaj, w tym mieście, i wyobraźcie sobie – można mieszkać w jednym mieście i nie spotkać się wcale, żadnych przypadków, żadnego och jak dawno cię nie widziałem. Albo gorzej spotkać się i udać, że się nie zna (12.02.2017).
