Jest w każdej zimie moment przełomowy, punkt zwrotny, dzień po którym już wiadomo, że nic z niej nie będzie. Że będzie jeszcze walczyła, pojawi się mróz albo śnieg, ale jest już przegrana. Zwykle w lutym, czasem na początku, czasem w środku, ale dzisiaj, kiedy prószył śnieg, pomyślałem, że oto jest przesilenie zimy. Już właściwie po niej. Zima to przeszłość:
prawdziwe zimy to były przed globalnym ociepleniem – zawsze wyobrażałam sobie tę opowieść, w której I. i H. niebieskim trabantem jechali szosą nałęczowską i ponad nimi wyrastały zaspy większe od samochodu. Łatwo to sobie wyobrazić, zaostrzone niebieskie niebo i zimowe słońce, i śnieg błyszczący na Wyżynie, i oni na środku szosy, która teraz wydaje się małą arktyczną ścieżynką pomiędzy starymi drzewami, i nie ma jeszcze zachodniej obwodnicy, i paru innych rzeczy, które są tam teraz, też jeszcze nie ma. I oni oboje są w tym śniegu.
Albo inny śnieg (nie, nie będę znowu opowiadał o tym na polach, o którym ostatnio było w dziennikach, tutaj) z okien pekaesu do R., najpierw poranny dworzec w Lublinie, styczeń, i znowu takie samo zaostrzone niebo, i pierwszy albo drugi numer „Teletygodnia”. Pekaes ma brązowe siedzenia i pachnie tak jak zawsze pachną pekaesy, będę nimi jeździł jeszcze długo, a to się nie zmieni, stare busy do Ś. będą zresztą pachniały podobnie, kiedy będę tłukł się nimi wieczorem, żeby zobaczyć A. i będziemy stali na przystanku, ale teraz Antonin, Łukówiec, pola śniegu i nadchodzi wieczór: pokój w R.
Albo mróz na szybach. Całe dzieciństwo mróz malował na szybach a teraz przestał. Teraz tylko w samolocie, czasem jak wyjrzę, patrzę a tu mroźny wzorek na okienku ileś tam tysięcy stóp nad ziemią. Jak opowiedzieć Dziecku o zimie bez tych obrazków? Jak opowiedzieć sobie?
(05.02.2017)
