(Retymno, kwiecień 2014, źródło: a.b.)
W Agrygencie i Retymno byliśmy w tym samym roku, tymczasem obie książki („Agrigento” i „Kronikę pewnego miasta”) dzieli ponad siedemdziesiąt lat. Ta pierwsza przegadana i o niczym, ta druga – subtelna i nostalgiczna opowieść o nieistniejącym mieście.
W ogóle opowieści o nieistniejących miastach to zupełnie odrębny gatunek literacki, który sam próbowałem, z większym lub mniejszym powodzeniem, na tym blogu uprawiać (por. Radzyń Podlaski. Sekcja zwłok sztetlu). Nie chodzi nawet o nieistnienie fizyczne, miasta mają to do siebie, że ulegają ciągłym przemianom. Po półwieczu możesz nie odnaleźć drzew, domów i ulic, które miały znaczenie, nie mówiąc o ludziach: piszący pozostaje ostatnim świadkiem ich istnienia.
A co jeśli przemianę wywołuje czystka etniczna? Tutaj los Radzynia, o którym pisuję, i Retymno okazuje się być podobny. Tak jak nie ma w Retymno fezów tureckich kupców przy nargilach w kawiarni na nabrzeżu, tak próżno w Radzyniu szukać chałatów sprzedawców z ulicy Ostrowieckiej i reba Radzynera.
Kiedy zjawiamy się w jakimś mieście przypadkiem, nie wiemy nic o jego opowieściach. Jawi się nam ono jako nowe, jako nasze własne. Dokładamy swoją opowieść: Tablice głoszą, że Retimno wyremontowano w ramach perspektywy dla peryferii. Równo ułożona kostka brukowa świadczy o tym, ozdobny pas białego rozdziela chodnik lewy od chodnika prawego, kamienice takie piękne, że z makiety. Do tego opisy o przewidywanych funkcjach kulturalnych najnowszych zabytków zbudowanych z pieniędzy Wenecjan albo innych mieszkańców Hamburga, Zagłębi Ruhry i Saary. Niektóre już nieczynne: koniec perspektywy. Wyimaginowany świat funduszy europejskich.