Początek lat dziewięćdziesiątych. Świat jest o niebo prostszy. Czyta się wówczas Poppera i wierzy, choć powątpiewając, że Jelcyn doprowadzi Rosję do demokracji. Jednak pewien niepokój już pojawia się u Huellego, jakby coś wiedział, czego my dowiadujemy się z goryczą dopiero dzisiaj.
Finał nieuchronny wspaniałej cywilizacji – cytuje Becketta, przypominając, że przeczucie końca towarzyszy nam już od początku ubiegłego wieku i że to co nas ogarnia teraz, to nic nowego, ba, to refren europejskiej opowieści – która niegdyś wznosiła akwedukty i katedry, a teraz jest śmietnikiem. Być może dla niektórych kolorowym i atrakcyjnym, ale śmietnikiem. A śmietnik to takie miejsce, gdzie są możliwe tylko fragmenty. Odpadki. Odłamki. Nigdy całość (s. 39).
To, że nie jesteście tyranami, nie znaczy jeszcze wcale, że wasz świat jest najlepszy z możliwych (s. 274). Pisze to Huelle w czasach, kiedy modny jest koniec historii i wielu nie mogłoby uwierzyć, że za dwadzieścia kilka lat demokracja zostanie uznana za najnudniejszy z ustrojów i do głosu dojdą jej rozmaici przeciwnicy, choćby ci, którzy w rodzinnym mieście autora opowiadają, że wojna to jest piękna sprawa, bo hartuje charakter.
Niemniej, myślę sobie, gdzieś nad Dolną Saksonią, że rozczarowuje mnie ten tom. Uwielbiam prozę Pawła Huellego (w czym wielka zasługa M.), ale „Ulicy Świętego Ducha” daleko do niej. Tekst jest tym lepszy, moja prywatna definicja, im bardziej otwarty na interpretacje wraz z upływem lat, w innych kontekstach, z innymi doświadczeniami. Tymczasem eseje Huellego są dla mnie jedynie świadectwem tamtej – jak się okazuje – odległej epoki, nie zaś czymś, co przejmuje naprawdę.
O prozie tegoż autora: „Śpiewaj ogrody” (tutaj); „Opowieści chłodnego morza” (tutaj).