Słuchając mdłego kazania i jeszcze bardziej mdłej nowenny, której sztywne słowa wydawały mi się pustą formułką tu i teraz, pomyślałem o ile ważniejsza dla mojej wiary była modlitwa Leonarda Cohena (w końcu kohen w nazwisku do czegoś zobowiązuje). Zapisałem rok temu: Rabbi Cohen rozwiązuje koany. Cohen, patron poszukiwania.
Jego ostatnie płyty – łatwo to odczytać – to przecież psalmy. On, montrealski żyd, opowiada o ukrywającym się Bogu (ta sama prawda, którą zapisuje ojciec Hryniewicz) i o jego, po ziemsku przegranym, Synu.
Cohenowi został ofiarowany, dany jedynie nielicznym, dar przyjmowania życia jakim jest, dar pogodzonego rozstawania się ze światem, łaska podziwu. Nielicznym, myślę o starym Jarosławie i jego wierszu dla prawnuczki, o dżemie truskawkowym starego Czesława, o pogodzie ducha I. i H., karmiących gołębie.
Przewodnikiem po duchowości Leonarda Cohena staje się artykuł Michaela Kramera w „Haaretz” (tutaj). Dzięki niemu odkrywam, że moje przeczucia były słuszne: magnified, sanctified, be Thy holy name – to pierwsze linijki kadiszu a chór Hineni, hineni, I’m ready my Lord – to odpowiedź Abrahama na górze Moria, czytanie na Rosz Haszana.
Jestem gotów, Panie – jak wielka łaska móc to powiedzieć na koniec (13.11.2016).
