
Moja droga do Knossos wiedzie przez Sycylię a zaczyna się w „Dziennikach” Jarosława. Gdybym na podstawie bloga, spisywał swoją autobiografię, nazwałbym ten kilkuletni czas okresem klasycznym albo śródziemnomorskim. Z jednej strony oznacza on dążenie do harmonii i spokojnego, trwałego świata, do traktowania życia z lubością, z drugiej – charakteryzuje się wewnętrznym rozpasaniem, niespełnieniem, może nawet niedojrzałością. (W sumie jest to też odpowiedź na pytanie, co mnie pociąga w Jarosławie).
Kerényi zaczyna swoją opowieść w Knossos, fascynująco opisując minojską religię, jej symbole i znaczenia, odzierając mitologię z kolejnych warstw tak, aby dotrzeć do tego, co najbardziej archaiczne, do mediacji pomiędzy zoe, życie niezniszczalnym, a bios, życiem skończonym z całą swoją pożądliwością (por. powyżej dwa oblicza okresu klasycznego autora bloga).
Potem przenosi opowieść do Grecji, w której pradawna religia nabiera nowych znaczeń, aby zakończyć ją w późnym Rzymie, gdzie z dionizyjskiego kultu pozostaje jedynie coraz mniej zrozumiały mit o splątywaniu się śmierci i życia. Mit, który próbuje dać odpowiedź o sens i którym wciąż kolejne pokolenia zaraża Śródziemnomorze.
Mit musiał być konsekwentny i spójny, jeśli jeszcze przez tysiąc lat ludzie według niego żyli i umierali na wsiach i w miastach, ludzie, dla których nie był on mitem państwowotwórczym, nawet w swoistej wersji ateńskiej. Żyło się i umierało podług mitu, gdyż sam bóg żył i umierał – również na sposób swoisty: nie jak bogowie wegetacji, mogący dla ludzi jako ludzi znaczyć coś jedynie per analogiam. Dionizosa doświadczali mężczyźni i kobiety w sobie, w sposób najintymniejszy, właściwy swojej płciowości, natomiast o ustaniu tego doświadczenia nikt nie wiedział nic. To, czym może być śmierć, uświadamiano sobie w momentach szczytowego nasilenia życia; o tym, co jest prawie śmiercią, dowiadywano się poprzez wyczerpanie płciowe, tak bliskie wyczerpaniu zoe (s. 298).

2 Comments