(Nierecenzja)
Oprócz tego, że Lublin jest miastem melancholii, bywał też miastem cudowności. Oczywiście co innego prywatna cudowność, kiedy rozpamiętujesz te wszystkie momenty, które – jak dostrzegasz z perspektywy trzydziestu paru lat – były niezwykłe, co innego cudowność oficjalna, zapisana w hagiografiach i księgach cudów. Dużo rzeczy jest zresztą na granicy, dajmy na to
jak byłem mały do Lublina przyjechał cudotwórca, nazywał się Nardelli albo Harris, w każdym razie przyjmowano go w kościele, z którego widać było las. Musiało to trwać bardzo długo albo czas wydawał się biec inaczej, ale krążyliśmy w deszczu czerwonym maluchem, czekając, a wokół mrowiło się pełno ludzi i samochodów, i całe miasto żyło cudotwórcą. To były jeszcze czasy, kiedy miliony cudotwórców nie zasiedlały internetu a o cudach dowiadywano się szeptem lub z druków ulotnych, a nie z pierwszych stron gazet.
Potem na to samo miejsce, do kościoła, z którego widać było las, przyjechał sam papież. I znowu Lublin ożył i falował, jakby był małym prowincjonalnym miasteczkiem, w którym wszyscy wszystkich znają. Bo w sumie tak było, dopiero później owi wszyscy wsiedli w swoje samochody, zamknęli się w mieszkaniach i otoczyli murem strzeżonych osiedli albo – równie prawdopodobne – pojechali do Warszawy i tam zostali, zabierając jedynie swój lubelski Weltschmerz. W każdym razie, wracając do głównego (?) wątku, po spotkaniu z papieżem zerwała się burza, jakiej dawno nie widziano.
Parę lat później zresztą sam zamieszkałem naprzeciw kościoła, z którego widać było las, a chwilę potem już lasu nie było widać. Pola i wąwozy zarosły osiedlami, wieżyczkami, tym wszystkim, co sprawia, że miejsce z cudownej krainy zamienia się w rozlewisko miasta.
Ale w momencie, gdy dzieje się historia Widzącego, Lublin jest zupełnie inny. Wciąż ma siedem wzgórz jak Rzym i może znajdować się nawet na Sycylii, tak piękna jest ta Wyżyna i to miejsce, gdzie nad Królewskim Stawem wyrastają ostre wieże kościołów. No i jest jeszcze miasto żydowskie, położone u stóp chrześcijańskiego. Na górze cuda sprawia święty krzyż, na dole mistycy, heretycy, tańczący z Torą. Nikt chyba nie opisał tego lepiej niż Hanna Krall w „Wyjątkowo długiej linii”, gdzie mówi o końcu świata na górze, gdy ktoś kradnie święte relikwie, i wcześniejszym o pół wieku końcu świata na dole, gdy znika żydowskie miasto razem z mieszkańcami, domami i roztańczonymi Torami.
„Księga cudów” opowiada o tym miejscu. Byłaby być może prostym reprintem publikacji hagiograficznej z początku ubiegłego wieku, gdyby nie doskonale opracowana część naukowa autorstwa Jana Doktóra, która szczegółowo omawia zarówno historię samego Widzącego z Lublina, jak i dzieje powstania tej książeczki.